- Znajdzie się komora dla Dudy i Kaczora - napisał dziennikarz Tomasz Lis na Twitterze. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać, PiS opublikowało spot, w którym przypomniało o tym, ilu Polaków zginęło w Auschwitz i w niezbyt zawoalowany sposób zasugerowało, że uczestnikom marszu byłoby bliżej raczej do katów niż do ofiar. Posługiwanie się tzw. argumentum ad hitlerum zwykle kończy internetową dyskusję, tymczasem rok wyborczy jeszcze młody. Uczestnicy marszu i ci, którzy ich krytykowali muszą pamiętać pamiętać, że odpowiedzieć można nie tylko za obrzucanie kamieniami, ale również za obrzucanie "błotem".

Czytaj:​ Strasburg: Mowa nienawiści to nie wolność wyrażania opinii>>

Czytaj też: Wolność wypowiedzi w Internecie. O roli mediów społecznościowych i pozytywnych obowiązkach państwa >

 

Marsz wolności, czy marsz nienawiści?

Sam marsz przebiegł spokojnie, choć nie zabrakło mocniejszych haseł - eufemistycznie mówiąc -  z życzeniami, by partia rządząca i jej lider oddalili się jak najszybciej. Druga strona sceny politycznej konsekwentnie określała wydarzenie jako marsz nienawiści, promując taki hasztag w mediach społecznościowych. Premier stwierdził, że kuriozum jest dla niego fakt, że PO zwołuje marsz w obronie wolności.

 

- Myślę, że Marsz Nienawiści potwierdził to wszystko, co wiedzieliśmy: główna siła napędowa to złe emocje (...), na wszelki wypadek brak jakichkolwiek pozytywnych propozycji poza banałami, sędziowie którzy oficjalnie na profilu partyjnym reklamują marsz, dziennikarze zarzucający ostatnie pozory obiektywizmu, wulgarni celebryci, a wreszcie umiarkowany sukces frekwencyjny (...). Krótko mówiąc, brak przełomu na jakimkolwiek poziomie - stwierdził polityk PiS Łukasz Schreiber. Marcin Jakóbczyk, współpracownik Przemysława Czarnka, stwierdził natomiast: - Podobnież jakiś Pochód Pajaców vel Marsz Nienawiści dzisiaj w Warszawie.

 

Nie wszystko uchodzi płazem, nawet w stosunku do polityka

Osobie prywatnej łatwiej jest dochodzić swoich praw niż celebrycie lub politykowi. W konflikcie między wartościami konwencji - ochroną dobrego imienia urzędnika publicznego a ochroną wolności słowa, wolności prasy i interesem publicznym w dostępie do istotnych informacji - Europejski Trybunał  Praw Człowieka w Strasburgu zwykle wybiera argumenty na korzyść swobody wypowiedzi, wynikającej z artykułu 10 Konwencji. W wyroku Oberschlick przeciwko Austrii (1997 r.) uznał choćby, że polityka można nazwać „idiotą” i w określonych sytuacjach ukaranie osoby krytykującej polityka za takie słowa stanowi „nieproporcjonalną ingerencję w wolność wypowiedzi”. Trybunał uznał, że „temperatura” wypowiedzi może być adekwatna do kwestii, których dotyczy dyskusja.

Czytaj też: Mowa nienawiści to nie wolność wyrażania opinii. Omówienie orzecznictwa ETPC na podstawie art. 10 Konwencji o prawach człowieka >

 

W polskim systemie prawnym osoba obrażona czyjąś wypowiedzią może szukać ochrony na drodze cywilnej i karnej. W tym pierwszym przypadku podstawowymi regulacjami będą art. 23 i 24 kodeksu cywilnego, regulujące ochronę dóbr osobistych, w tym czci. Prawo karne to przede wszystkim art. 212 (zniesławienie) i art. 216 (zniewaga) - oba przestępstwa ścigane są z oskarżenia prywatnego, choć w przypadku posła, senatora, ministra, czy sędziego, istotne znaczenie może mieć art. 226 kk, który stanowi, że funkcjonariusz publiczny, który doznał zniewagi podczas wykonywania swoich obowiązków zawodowych, może zdecydować się na drogę prawnokarną.

Czytaj też: Przesłanki odpowiedzialności naruszyciela dóbr osobistych >>

Kampania to nie kontratyp

- Wolność słowa ma swoje granice i wyznacza je w gruncie rzeczy godność drugiego człowieka - co zresztą wynika z Konstytucji - adwokatka Joanna Parafianowicz, mediator, Kancelaria Adwokacka Joanna Parafianowicz. Wskazuje, że ilekroć przekracza się granice wolności wypowiedzi, gdy wypowiedź ma charakter naruszający godność drugiego człowieka i powoduje, że ma on prawo poczuć się dotknięty niemerytorycznymi uwagami pod jego adresem, to z całą pewnością możemy mówić o przekraczaniu tych granic i odpowiedzialne za to osoby powinny ponosić taką samą odpowiedzialność, jak każdy inny człowiek - podkreśla. Wskazuje, że fakt, że trwa kampania wyborcza, nic w tej materii nie zmienia.

 


- W debacie publicznej akceptuje się ostrzejszą formę wypowiedzi. - mówi adwokat Katarzyna Lejman  adwokatka, partner w Kancelarii SKP (Ślusarek Kubiak Pieczyk). - Ocena tego, czy konkretna wypowiedź przekracza granicę dobrego smaku, jest zazwyczaj dokonywana na podstawie odczucia przeciętnego odbiorcy - wskazuje.

Czytaj też: Wizerunek osoby prawnej jako jej dobro osobiste >>

Transparent może być dosadny, ale nie wulgarny

- Wypowiedzi można skategoryzować jako: informacyjne, czyli fakty, i ocenne - wskazuje mec. Lejman. - Zakładam, że na protestach dominują wypowiedzi ocenne. W ich przypadku, najważniejsze są dwie kwestie: po pierwsze, powinny być wyważone i niewulgarnie sformułowane, z pewnym zastrzeżeniem na większą swobodę języka wynikającą z konwencji debaty. Na przykład, w internecie debata publiczna często ma swobodniejszy język, który przeciętny odbiorca nie zaakceptowałby w programie telewizyjnym. Po drugie, wyrażana opinia musi bazować na faktach. Nie możemy nazywać kogoś kłamcą bez dowodów na to, że rzeczywiście skłamał - podkreśla.

Wtóruje jej adwokat Andrzej Zorski z Kancelarii Pilawska Zorski. - Nie można kogoś atakować personalnie za to co zrobił, choć oczywiście można wyrażać opinię, że ktoś łamie prawo i powinien ponieść przewidziane nim konsekwencje. Niedopuszczalna jest natomiast sugestia, że powinno się go za to zabić lub torturować - tłumaczy.

Czytaj też: Odpowiedzialność organów władzy publicznej i funkcjonariuszy publicznych za zachowania naruszające dobra osobiste innych osób >>

Nieżonaty, na pewno gej

Osoby publiczne często muszą mierzyć się też z niewybrednymi komentarzami na temat wyglądu i swojego życia prywatnego - w tym związków lub orientacji seksualnej - takie niemerytoryczne zarzuty mogą być różnie oceniane przez sądy, bo wiele zależy od tego co mówił ten polityk lub celebryta.

- To wszystko zależy od kontekstu, z orzecznictwa wynika np. że można wytknąć romans politykowi, który w debacie publicznej podkreśla, że rodzina to nienaruszalna świętość i nie przekracza to jego granicy prywatności. Uznałbym, że analogicznie będzie w przypadku "wyoutowania" polityka, który publicznie deklaruje swoją niechęć do osób LGBT - ocenia mec. Zorski.

Czytaj też: Kryminologiczna ocena agresji werbalnej >>

 

Podobnego zdania jest mec. Lejman. - Powszechnie uważa się, że politycy korzystają z ochrony prywatności, dopóki ich prywatne życie nie ma bezpośredniego związku z wykonaniem funkcji publicznych. Na przykład jeżeli ujawnione zostaną informacje, że żona polityka jest członkiem zarządu spółki skarbu państwa, może to mieć wpływ na ocenę polityka jako osoby publicznej. Jeśli jednak informacje te nie mają żadnego związku z życiem publicznym polityka, powinny pozostać prywatne - wskazuje. - W orzecznictwie przyjmuje się też, że jeśli osoba publiczna sama ujawnia pewne aspekty swojego życia prywatnego, nie może później oczekiwać, że opinia publiczna nie zajmie się tym tematem. Jeśli samodzielnie otwieramy drzwi do swojego życia prywatnego, to jest droga bez powrotu - tłumaczy. Oboje podkreślają jednak, że w takiej sytuacji ochronie podlegać będą potwierdzone informacje. - Publikowanie nieprawdziwych informacji nigdy nie sprzyja interesowi społecznemu. Interes społeczny jest zasadniczo tym, co stoi za prawem do publikowania informacji o polityku, które mogą mieć wpływ na jego ocenę jako funkcjonariusza publicznego - mówi mec. Lejman. Z kolei mec. Zorski podkreśla, że komentarzy wskazujących na widoczne ułomności lub niedoskonałości, na ogół nie uznaje się za naruszanie dóbr osobistych.

- Choć oczywiście wszystko zależy od kontekstu i sposobu, w jaki je podkreślono. To bardziej świadczy o ludziach, którzy się takich argumentów chwytają -zauważa.

Czytaj też: Odmowa wpuszczenia osoby do miejsca publicznie dostępnego lub wyproszenie jej, a jej godność i wolność wyboru miejsca pobytu >>

Bierność sprzyja brutalizacji debaty

Mec. Parafianowicz podkreśla, że problem z wolnością słowa tkwi w tym, że jej granice są ciągle przekraczane. To z kolei wynika z tego, że pokrzywdzeni ochrony tych praw nie dochodzą.

- Wiąże się to z ograniczoną wiarą w sądy, z tym że postępowania trwają dłużej niż tego byśmy sobie życzyli. Ale według mnie ta eskalacja nienawiści w przestrzeni publicznej, która towarzyszy nam w okresie przedwyborczym, wynika też poniekąd z "odpuszczania", co z kolei stanowi przyzwolenie, by taki język stał się niestety językiem debaty publicznej - wskazuje. - Chodzi tu nie tylko o słowa niewłaściwe, nieodpowiednie, ale czasem będące wręcz przejawem popełnienia przestępstwa lub graniczące z nawoływaniem do popełnienia przestępstwa na tle różnych różnic między ludźmi. Mam na myśli  język, na który biernie się godzimy niezależnie od tego czy jesteśmy widzami, czytelnikami, słuchaczami czy politykami biorącymi aktywny udział w tej kampanii, czy dziennikarzami - podkreśla. Jej zdaniem przez to, że taki sposób prowadzenia dyskusji napędza klikalność i oglądalność, przykładamy rękę do upadku dobrych obyczajów w dyskursie publicznym. Tym bardziej biorąc pod uwagę niektóre ustawy, które można traktować w kategoriach nienawistnych do drugiego człowieka.