Na gruncie Konstytucji RP jest jasne, że przynależność do Narodu Polskiego ma nie tyle charakter etniczny, co etyczny i jest powiązana z obywatelstwem. Z tego, że obywatel RP jest uznawany – w sensie prawnym – za członka Narodu Polskiego płynie oczywisty wniosek, że państwo narodowe pozostaje samoistną wartością. Obywatelstwo to nic innego jak właśnie wieź prawna między konkretną osobą fizyczną a państwem narodowym. Nie ma obywatelstwa bez państwa. To właśnie państwo narodowe pozostaje ramą, w której tożsamość polityczna i prawna się realizuje. Współczesne wyzwania, jak globalizacja, migracje i integracje międzynarodowe, choć wpływają na kształt państwa, nie przesłaniają tego fundamentalnego faktu.
Czytaj: Dawid Kulpa: Prokuratura gospodarcza – czas na skuteczność, nie rytuały>>
Czy epoka „multicentryczności systemu prawa” osłabia państwo narodowe?
Z perspektywy teoretycznej model „multicentryczny” oznacza, że prawo jest tworzone, stosowane i interpretowane przez różne podmioty, a nie tylko przez państwa narodowe. W szczególności w grę wchodzą tu organizacje międzynarodowe powoływane na mocy ratyfikowanych umów międzynarodowych, które współdziałają i czasem konkurują ze sobą. W wypadku Polski chodzi oczywiście nade wszystko o Unię Europejską, czy Organizację – nomen omen – Narodów Zjednoczonych (the United Nations). Podnosi się, że w związku z taką akcesją, nie da się już sprowadzić systemu prawnego do jednej, piramidalnej struktury. Zgodnie z tekstem samej Konstytucji RP (art. 91 ust. 1,2 i 3), ratyfikowana umowa międzynarodowa stanowi część krajowego porządku prawnego, a do tego w razie kolizji z ustawą „krajową” ma pierwszeństwo przed ustawą, zaś prawo stanowione przez np. Unię Europejską „jest stosowane bezpośrednio, mając pierwszeństwo w przypadku kolizji z ustawami”.
W tej koncepcji system prawny nie jest już hierarchiczny i monocentryczny. Nie ma, jak jeszcze na początku XX w., jednego, państwowego ośrodka decyzyjnego i jednej, prostej, hierarchicznej podrzędności norm prawnych. Dzięki rozwojowi międzynarodowej współpracy i konsensusu system multicentryczny raz na zawsze zwalczył hierarchiczny układ władzy na rzecz systemu zrównoważonej anarchii. Anarchia w tej konwencji znaczeniowej nie jest synonimem bezładu. To po prostu przeciwieństwo „hierarchii”. Grecki anarchos (gr. ἄναρχος) składa się z przedrostka „an-” oznaczającego „bez” oraz „-archos” oznaczającego „rządzącego”. Tego najwyższego kapłana (słowo „hierarchia” oznacza dosłownie właśnie „rządy najwyższego kapłana”), do którego należy arbitralne „ostatnie słowo”. We współczesnej epoce multicentryczność oznacza istnienie wielu równorzędnych centrów (ośrodków decyzyjnych), które nie są sobie podległe, a na pewno nie są sobie bezpośrednio podległe. Koncepcja multicentryczności, chociaż intelektualnie dominująca w ostatnich dziesięcioleciach, ma jednak rażące wady.
Największa wada teorii „multicentryczności systemu prawa”
Największą wadę tej teorii znają praktycy, nie teoretycy. O ile opisanie „multicentryczności” jest rzeczą intelektualnie przyjemną i ciekawą, o tyle dużo gorzej jest z wyegzekwowaniem praktycznych jej skutków w realnym życiu. Egzekucja należy bowiem wyłącznie do państw narodowych. Monopol na stosowanie przymusu na danym terytorium zachowuje państwo narodowe. Tym samym rację miał Stephen Holmes, gdy w 1995 r. pisał, że „liberalne prawa człowieka mają znaczenie tylko w granicach istniejących wcześniej, zdefiniowanych terytorialnie państw i tylko tam, gdzie funkcjonuje egzekwująca ich przestrzeganie władza” (Passions and Constraint: On the theory of liberal democracy, Chicago 1995, s. 39). Innymi słowy, skuteczność systemu „multicentrycznego” zależy od woli państwa narodowego.
Weźmy dwa przykłady. Wykonanie orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej oraz Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.
TSUE zależy od państwa narodowego
TSUE nie dysponuje instrumentami egzekucyjnymi, które pozwalałyby „pominąć” państwo narodowe w wykonaniu jego orzeczeń. Dostępne mechanizmy opierają się nie tyle na faktycznym przymusie, ale na politycznej presji i ewentualnej możliwości nałożenia sankcji finansowych przez Komisję Europejską czy procedurach naruszenia zobowiązań traktatowych. O tym, że są te jednak instrumenty z arsenału bardziej politycznego niż stricte prawnego świadczą wydarzenia po wyborach do polskiego parlamentu, które miały miejsce w październiku 2023 r. Wszczęte uprzednio procedury z art. 7 Traktatu o UE wobec Polski zostały już w połowie 2024 roku zakończone, bowiem – w ocenie Komisji Europejskiej – w Polsce de facto nie występuje już oczywiste naruszenie praworządności. Nie zmieniono żadnego przepisu prawa rangi ustawowej czy konstytucyjnej, który wcześniej miał być powodem do nałożenia rzeczonych sankcji. Już sam polityczny plan przedstawiony przez ówczesnego ministra sprawiedliwości w lutym 2024 r. stał się podstawą zmiany oceny KE na temat stanu praworządności w Polsce.
Sytuacja ta nie ma zatem, oceniając rzecz bezstronnie, wiele wspólnego z mechanizmem zobiektywizowanej i łatwo uchwytnej dla przeciętnego obserwatora procedury. Przeciwnie, mamy do czynienia ze zjawiskiem funkcjonującym na styku prawa i polityki. Instrumenty, jak art. 7 Traktatu o UE dotykają pojęć bardzo szlachetnie brzmiących, ale trudnych do jednoznacznego zdefiniowania jak „demokracja”, „państwo prawne” czy „sprawiedliwość”. Uruchomienie i stosowanie sankcji za naruszenie tak nieostrych pojęć wymaga zaangażowania instytucji na wskroś politycznych, a nie fachowych, takich jak Rada UE, Komisja Europejska czy Parlament Europejski. Mimo szlachetnego celu, mechanizm ten łatwo może stać się narzędziem nacisku politycznego lub instrumentem walki politycznej pod pretekstem ochrony tych, podzielanych przez szersze grono narodów europejskich wartości.
Nie chodzi przy tym o wyrażenie swojej aprobaty, czy dezaprobaty wokół tego planu. Chodzi o możliwie obiektywne ujęcie zagadnienia.
Tymczasem, opisywane mechanizmy pozostają bardziej subiektywnymi i mniej przewidywalnymi niż typowe, rozumiane klasycznie jako obiektywne, procedury prawne.
Czytaj też w LEX: System warunkowości mający chronić budżet UE przed naruszeniami zasady państwa prawnego przez państwa członkowskie >
Cena promocyjna: 245.65 zł
|Cena regularna: 289 zł
|Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 202.3 zł
ETPCz, czyli uniwersalny czy partykularny charakter praw człowieka?
26 grudnia 1991 r. izba wyższa radzieckiego parlamentu – Rada Republik – przyjęła deklarację o likwidacji Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich jako państwa i podmiotu prawa międzynarodowego. Po zakończeniu zimnej wojny jedynym, jak wówczas powszechnie przyjmowano, mocarstwem globalnym zostały liberalne i demokratyczne Stany Zjednoczone Ameryki. USA obrały strategię pewnej ideologicznej misji USA do szerzenia wolności, demokracji liberalnej i idei uniwersalnych praw człowieka na całym świecie. Symboliczny upadek ładu imperium sowieckiego dał asumpt wielu ówczesnym krajom niedemokratycznym, w tym Polsce, do transformacji społeczno-ustrojowej. W konsekwencji już od 1 maja 1993 r. Polska uznaje jurysdykcję Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu do przyjmowania skarg indywidualnych. ETPCz powstał zgodnie z ratyfikowaną wcześniej Konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności z 4 listopada 1950 roku, który miał na celu urzeczywistnienie deklaracji ujętych w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka ONZ z 10 grudnia 1948 roku.
Jak jednak sama nazwa wskazuje – Europejski – Trybunał Praw Człowieka ma charakter regionalny. To istotny problem, skoro prawa człowieka mają mieć charakter rzeczywisty i uniwersalny. Nawet po największej tragedii humanitarnej, jaką byłą II wojna światowa, gdy powstawała Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, nie udało się stworzyć jednej, uniwersalnej koncepcji praw człowieka i jednej instytucji globalnej.
Dla nas, cywilizacji szeroko rozumianego Zachodu, opartej o tradycję prawa rzymskiego, racjonalizmu greckiej filozofii i chrześcijańskiej koncepcji przyrodzonej godności każdego, bez wyjątku, człowieka pozostaje oczywistym założenie, że każda jednostka w dowolnym miejscu globu rodzi się z tym zestawem niezbywalnych praw. Jednak narody należące do innych kręgów cywilizacyjnych nie wyrażają tak daleko posuniętego optymizmu tym przedmiocie. Cywilizacja Zachodu, której globalnie przewodziła w XIX w. morska potęga – Wielka Brytania – a w ostatnich trzech dekadach Stany Zjednoczone, niepostrzeżenie traci miejsce dominujące. Mówi się o renesansie cywilizacji indyjskiej, cywilizacji chińskiej, nie wspominając już o roli cywilizacji arabskiej, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie, czy post-bizantyńskiej. Można zatem ostrożnie zauważyć, że wracamy do okresu, opisywanego przed wiekiem przez profesora Feliksa Konecznego, który stwierdzał, że „rozbudza się też coraz bardziej obiektywizm względem egzotyków. Maleje widocznie zastęp tych, którzy uznają jedną tylko cywilizację, tj. swoją, a ludzi odmiennie cywilizowanych uważają za niecywilizowanych. Coraz częściej można spotkać się z uznaniem jako odmienność nie stanowi zasadniczej jakiejś niższości. Staramy się wejść w ducha tych odmienności, a starorzymskie „nil humani a me alienum putto” ) rozszerzyło się nadspodziewanie” (za: F. Koneczny „O wielości cywilizacyj, Kraków 1935, s.9).
Państwo narodowe jako decydent rzeczywisty
Jako przykład niech posłuży kara śmierci, która nie tylko obowiązuje, ale wciąż jest stosowana, m.in. w: (1) Indiach (ok. 1.4 mld mieszkańców), (2) Chinach (ok 1.4 mld), (3) USA (ok. 337 mln), (4) Indonezji (ok. 277 mln), (5) Pakistanie (ok. 242 mln), (6) Nigerii (ok. 225 mln), (7) Japonii (ok. 125 mln), (8) Egipcie (ok. 107 mln), (9) Wietnamie (ok. 103 mln), (10) Iranie (ok. 86 mln), czy (11) Arabii Saudyjskiej (ok. 35 mln). Karę tę stosuje się pomimo językowego brzmienia art. 3 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, uchwalonej przez Zgromadzenie Ogólne ONZ, jak już wskazałem powyżej, 10 grudnia 1948 r. w brzmieniu: „Każdy człowiek ma prawo do życia, wolności i bezpieczeństwa swej osoby”. Tylko w tych 11 państwach żyje ponad 4 miliardy ludzi. Wszystkie wymienione kraje są pełnoprawnymi członkami ONZ, co oznacza, że formalnie akceptują intencje i cele tej organizacji. Jednak w praktyce ich polityka karna, w tym stosowanie kary śmierci, pozostaje w jawnej sprzeczności z niektórymi aktami praw człowieka przyjętymi przez ONZ. To, że sama Deklaracja została uchwalona jako rezolucja, a rezolucja Zgromadzenia Ogólnego ONZ nie ma charakteru wiążącego aktu prawa międzynarodowego należy, wg mnie, interpretować nie jako przyczynę, ale jako skutek tego, że tak w 1948, jak i współcześnie nie ma jednej, uniwersalnej koncepcji praw człowieka.
Najbardziej wymowne jest, że wśród tych krajów, które stosują karę śmierci są i bliskie nam cywilizacyjnie USA, i obca, pod względem założeń ideologicznych Europy, Japonia. Z powyższego nie wynika przecież, że, czy to USA, czy Japonia po 1945 r. są państwami ze swej natury nieszanującymi „prawa do życia”. Z powyższego wynika inny, skądinąd zupełnie zdroworozsądkowy, wniosek, że nawet tak podstawowa kwestia jak istnienie „prawa każdej jednostki do życia” podlega lokalnym adaptacjom. Zamiast bieli i czerni mam wiele odcieni szarości. Narody, czy też państwa narodowe, jak i jednostki, cenią sobie co najmniej w tym samym zakresie inne wartości, takie jak przywiązanie do bezpieczeństwa publicznego, własnych obyczajów, własnej tradycji i własnej kultury.
Ich urzeczywistnienie jest zmienne w czasie, co jednak nie unieważnia ogólnych deklaracji o poszanowaniu praw człowieka. Widać to najdobitniej w praktyce, kiedy to dane państwo narodowe musi wykazać się wolą bardzo konkretnego zachowania i poszanowania zarówno nieuchwytnego ducha, jak i bardzo skonkretyzowanego orzeczenia w danej sprawie zakończonej przed sądem międzynarodowym. Takim jakim jest na przykład ETPCz. Jeśli woli tej państwo narodowe nie ma, to nawet najszlachetniej umotywowane orzeczenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka nie zostanie wykonane. Nie są to czcze słowa. W świetle oficjalnych danych w roku 2011, a zatem na wiele lat przed powstaniem wątpliwości co do statusu Krajowej Rady Sądownictwa, liczba niewykonanych orzeczeń ETPCz wynosiła 924. W roku 2016 liczba ta wyniosła 223, zaś w roku 2021 spadła do 97. Brakuje zatem empirycznego dowodu na to, że udało się urzeczywistnić jeden, demokratyczno-liberalny, ufundowany na koncepcji uniwersalnych i niezbywalnych prawach człowieka model. Udało się na poziomie teoretycznym. W praktyce jednak wciąż nie istnieje i naiwnie zakładać, że powstanie w przyszłości model, który nie byłby zależny od sprawnie funkcjonującego państwa narodowego.
Realizm jako remedium?Co więcej, w większości państw wchodzących w skład ONZ wciąż wpływowa jest koncepcja realistycznego ujmowania stosunków międzynarodowych. A realizm cechuje się mniejszym optymizmem co do natury człowieka i jego stosunku do władzy.
Realizm nakazuje postawienie jako pierwszoplanowego mniej ambitnego zadania niż krzewienie ogólnoświatowej misji. Przeciwnie, realizm na pierwszym miejscu stawia mało ambitny cel, jakim jest zabezpieczenie przetrwania państwa i jego instytucji. Używając języka znanego piewcy realizmu w stosunkach międzynarodowych, prof. Johna J. Mearsheimera z Chicago University: „Państwo, które nie przetrwa, nie osiągnie żadnych innych celów. Żadne państwo nie chce zostać podbite i usunięte z mapy tak jak kiedyś Korea i Polska. Oprócz integralności terytorialnej państwa chcą również zachować suwerenność” (John J. Mearsheimer, Wielkie Złudzenie. Liberalne marzenia a rzeczywistość międzynarodowa, Kraków-Warszawa 2021, s. 206).
Czy państwo wciąż jest dla nas wartością samoistną?
Jako praktyk, a nie teoretyk odnoszę wrażenie, że w debacie o KRS, relacjach państwa z TSUE, respektowaniem orzeczeń ETPCz łatwo umyka szerszy kontekst. Zarówno historyczny, jaki i całkiem współczesny – geopolityczny. Polacy przez dekady nie mieli własnego państwa i własnych instytucji. Wystarczy spojrzeć na losy Państwa Polskiego od pierwszego rozbioru, którym de facto był XVII w. „potop szwedzki”, przez kolejne rozbiory z XVIII w., po Jałtę i równoległe funkcjonowanie rzeczywistego państwa jakim była PRL oraz symboliczne trwanie „Rządu RP na uchodźstwie”. Znajomość tak tragicznych losów państwowości polskiej pozwala z większą dozą zrozumienia podejść do tego, że suweren – Naród Polski – ma bardzo wiele argumentów, aby za wartość nadrzędną potraktować przetrwanie Państwa Polskiego, nawet kosztem abolicji, amnestii, czy ułaskawień. Takie postawienie sprawy nie traktowałbym jako aberracji, ale pewnej naturalnej konsekwencji doświadczeń dziejowych. Polska od początku swojego istnienia leży między dwoma światami: Wschodem a Zachodem. Historia uczy nas, ile kosztowała nas polityczna naiwność. XVII-wieczna potęga została zniszczona przez szwedzki potop. XVIII-wieczne rozległe państwo rozebrane przez sąsiadów. A XIX wiek? Urodzony w 1809 roku Abraham Lincoln zdobywał prawniczą praktykę i angażował się politycznie w czasach rozwoju i jednoczenia USA, podczas gdy starszy od niego Piotr Wysocki (ur. 1797), po powstaniu listopadowym został zesłany i najlepsze lata swojego życia spędził na katorżniczej pracy przy granicy z Mongolią i Chinami, przykuty przez dwa lata do taczki. Przykład, może bardzo jaskrawy, ale ma symbolizować realne różnice. Los jednostki żyjącej w XIX w. w państwie będącym w fazie konsolidacji i rozwoju był obiektywnie inny niż los jednostki w tym samym czasie, w warunkach nieistniejącego suwerennego Państwa Polskiego. Nie poruszając już kwestii czci i szacunku do tych, którzy złożyli za wolne Państwo Polskie najwyższą ofiarę.
Cena promocyjna: 245.65 zł
|Cena regularna: 289 zł
|Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 202.3 zł
Wybór sędziów najważniejszego sądu jest decyzją ideologiczną
Z dotychczasowego wywodu wynika jednoznacznie, że narody, które były na przestrzeni wieków doświadczone wojnami, wstrząsami wewnętrznymi, czy innego rodzaju permanentnymi niepokojami mają pewną wspólną tendencję. Tendencję, aby – być może z obaw, być może z pewnej generacyjnie przekazywanej traumatycznej opowieści o Polsce – jednym wielkim „placu zabaw”, by sparafrazować angielskie słowo „playground” Normana Daviesa, autora „Bożego Igrzyska”. Każde stulecie przynosiło wojny, upadki i odrodzenia. Kolejne eksperymenty ustrojowe i polityczne rozczarowania, a w ślad za nimi rodzinne tragedie. Stąd Polacy też zdają się w chwilach niepewności wybierać lokalną hierarchię zamiast międzynarodowej anarchii w wyjaśnionej już powyżej konwencji znaczeniowej.
Państwowy układ władzy zwierzchniej jest zawsze hierarchiczny, w tym sensie, że istnieje nadrzędny organ, czy też ośrodek tejże władzy, do którego należy arbitralne „ostatnie słowo”. W USA tym arbitrem jest federalny Sąd Najwyższy. Proces mianowania sędziów do tego, najważniejszego w całym amerykańskim imperium, grona jest z natury upolityczniony. Nikt rozsądny nie traktuje tego procesu jako istniejącej przeszło dwieście lat wady systemu. Przeciwnie, podnosi się, że to immanentna cecha demokracji amerykańskiej. O składzie najwyższej władzy sądowniczej decydują organy realizujące programy polityczne i podlegające demokratycznej weryfikacji w wyborach. Nic więc dziwnego, że każde stronnictwo polityczne sprawujące w danym momencie władzę w USA dąży do obsadzenia go sędziami, którzy zapewnią ciągłość określonej wizji polityczno – ustrojowej. Na tym, również, polega praktyczna strona idei pluralizmu politycznego. Czy w Polsce jest inaczej? Pozornie. Ale to już materiał na inny tekst. Pewne pozostaje jedno. Zwłaszcza w obliczu geopolitycznych zagrożeń ani idea „multicentryczności”, ani międzynarodowych mechanizmów nie zastąpi sprawnie funkcjonującego państwa narodowego. Państwo i jego instytucje pozostają fundamentem polskiej racji stanu.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Linki w tekście artykułu mogą odsyłać bezpośrednio do odpowiednich dokumentów w programie LEX. Aby móc przeglądać te dokumenty, konieczne jest zalogowanie się do programu. Dostęp do treści dokumentów w programie LEX jest zależny od posiadanych licencji.










