Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieście już wcześniej miał kończyć proces wobec Jolanty D.-S., ale w styczniu br. z urzędu uznał za konieczne powołanie biegłego architekta.

Opinia wpłynęła do sądu. Podczas czwartkowej rozprawy obrona zwróciła uwagę, że ani nie jest ona podpisana, ani nie ma na niej pieczątki. Adwokat nazwał nawet autora opinii "mieniącym się biegłym", co spotkało się z repliką sędzi, która podkreśliła, że jest to biegły z listy sądowej. Sędzia Edyta Dzielińska uznała, że brak podpisu zapewne wynikał z przeoczenia biegłego; będzie on zobowiązany do naprawienia tego formalnego błędu.

Sędzia oddaliła wniosek obrony o rezygnację z tej opinii i wezwała biegłego na następną rozprawę 3 września.

Wybudowana ponad sto lat temu kamienica powstała jako dom dla pracowników elektrowni Powiśle; od ponad 10 lat nie była zamieszkana. Budynek był wpisany do ewidencji zabytków. Oskarżona pełniła rolę wiceprezesa w spółce, która kupiła teren. Prokuratura oskarżyła ją o nieumyślne zniszczenie zabytku - zagrożone na podstawie ustawy o ochronie zabytków karą do dwóch lat więzienia.

Jolanta D.-S. tłumaczyła, że kamienica była w bardzo złym stanie i na jej decyzję o rozbiórce wpływ miała opinia przedstawiciela firmy, która przeprowadzała w budynku prace remontowe i porządkujące. Firma z uwagi na stan kamienicy przerwała prace i powiadomiła oskarżoną, że budynek w każdej chwili grozi zawaleniem.

"Jesteśmy krajem ubogim w zabytki. Tym bardziej trzeba ubolewać, że istniejąca od 1904 r. willa z dnia na dzień przestała istnieć" - mówił w styczniu prok. Adam Karbowski w mowie końcowej. Wniósł o karę trzech miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata i 5 tys. zł grzywny.

"Nie willa, tylko rudera, czworaki dla robotników" - ripostował broniący oskarżonej mec. Robert Kochaniak. Podkreślał, że budynek był zagrożeniem dla przechodniów, ekipy robotników pracującej na terenie tej działki oraz "złomiarzy", którzy penetrowali obiekt. W ocenie obrony oskarżona, decydując o rozbiórce, działała więc "w stanie wyższej konieczności". "Prokurator mówi o willach, a nie widzi ludzi" - zaznaczała obrona.

"Zgadzam się, że oskarżona mogła nie mieć wiedzy o tym, że budynek jest zabytkiem. Mamy tu do czynienia z lekkomyślnością, bądź niedbalstwem" - mówił prokurator. Dodał, że nie można mówić o stanie wyższej konieczności, gdyż budynek można było zabezpieczyć i odgrodzić. Według obrony zabezpieczenie, o którym mówi prokuratura, nie było możliwe, "sala sądowa nie może służyć do ustalania polityki ochrony zabytków", zaś zapisy ustawy z punktu widzenia ewentualnej późniejszej odpowiedzialności karnej są nieprecyzyjne i niejednoznaczne.

Agnieszka Kłąb z wydziału prasowego stołecznego ratusza mówiła w 2014 r. PAP, że "nie może być tak, że podmiot kupuje obiekt objęty opieką konserwatorską, korzysta z tego powodu z pewnych preferencji, dostaje bonifikatę na zakup, a potem zniszczenie tego obiektu tłumaczone jest brakiem świadomości o tym, że był to obiekt zabytkowy". (PAP)