W związku z licznymi informacjami prasowymi dotyczącymi sędziów orzekających w sprawach karnych w okresie stanu wojennego, pojawia się nazwisko sędziego SN Andrzeja Siuchnińskiego.
Andrzej Siuchniński twierdzi, że z przedstawienia jedynie „suchych” informacji o treści zapadłych orzeczeń u nieprzygotowanego odbiorcy może wywołać efekt szkalujący.

Bolesny wybór
Sędziowie orzekający w wydziałach karnych w czasie stanu wojennego stanęli  w większości przed wyborem; pozostać w sądownictwie starając się maksymalnie możliwie stępić ostrze represji stanu wojennego, przy świadomości, że na ich miejsce przyjść mogą inni bardziej podatni na oczekiwania ówczesnej władzy lub odejść. Wybór ten nie był w ówczesnych realiach oczywisty i nie wolno komukolwiek, kto wybrał pozostanie w sądownictwie czynić z samego tylko tego faktu zarzutu - uważa sędzia Siuchniński.
- W moim przypadku decyzja była przedyskutowana także w gronie kolegów z solidarności sądowej. Powrót do tego problemu po blisko 40 latach, mimo zmieniających się rządzących opcji politycznych, i to wyłącznie w kontekście kilku osób zasiadających aktualnie w Sądzie Najwyższym, w sposób oczywisty ukazuje, że idzie tylko o zohydzenie społeczeństwu „nieposłusznego” przecież Sądu Najwyższego i to dla doraźnych celów politycznych i propagandowych - dodaje sędzia Siuchniński.

Był cichy bojkot
Tymczasem istotne jest nie to, że ktoś orzekał, ale jak orzekał w stanie wojennym na podstawie przepisów dekretu o stanie wojennym. Mam powody by uznać, że próby postawienia mnie w sytuacji moralnie dwuznacznej przez czynniki propagandowe (tzw. media publiczne czy prasa prawicowa) z racji orzekania w stanie wojennym (to, że orzekałem akurat w sprawach karnych było tylko kwestią podziału czynności w sądzie) odnoszą się także przynajmniej do niektórych sędziów orzekających w tych samych składach, w których ja zasiadałem. Zasiadałem bowiem wyłącznie w składach kolegialnych.
Mam zatem prawo powiedzieć, że w ogóle orzecznictwo karne Sądu Wojewódzkiego w Bydgoszczy, w stanie wojennym jak i po jego zawieszeniu (chodzi tu o głośną w Bydgoszczy sprawę zajść pod bydgoską Bazyliką, gdzie nastąpiły uniewinnienia) było co najmniej przyzwoite. Więcej, było ono wyrazem „cichego bojkotu” stanu wojennego mającego w swoim założeniu maksymalnie możliwie stępić ostrze założonej przez władze stanu wojennego represji, która przecież spodziewała się, że sądownictwo posłusznie będzie realizowało założone cele stanu wojennego, wymierzając surowe, zgodne z bardzo surowymi żądaniami prokuratorów kary, licząc na efekt szokowy i szybkie zdławienie wszelkiego oporu społecznego.

Życiorys nie do podważenia
Nierzetelność stosowanych np. wobec mnie propagandowych zabiegów polega na tym, że wskazuje się wyłącznie na fakt orzekania w stanie wojennym i skazywania „opozycjonistów”.
Dalej w oświadczeniu sędziego czytamy: "W 1990 r. zostałem, przy aprobacie regionalnej Solidarności, Komisarzem Wyborczym, którą to funkcję pełniłem łącznie przez ponad 16 lat współpracując, z wzajemnym szacunkiem, z wszystkimi ugrupowaniami politycznymi. W Sądzie Najwyższym zasiadam od kwietnia 1998 r., kiedy to, po ośmiu latach ciężkiej pracy w Sądzie Apelacyjnym, o zostałem zaakceptowany na to stanowisko przez Zgromadzenie Ogólne Sądu Najwyższego składające się w przeważającej mierze – jak to wykazał trafnie były pierwszy Prezes Sądu Najwyższego – w większości z sędziów powołanych w latach wcześniejszych, po 1990 r., ze znakomitą przeszłością opozycyjną czy solidarnościową, zaś przebieg mojej drogi zawodowej był całkowicie jawny. W kontekście tego wszystkiego widać jak nieuczciwe i krzywdzące jest posługiwanie się uogólnieniami, bez przeanalizowania wszystkich okoliczności zawiązanych ze sprawami, które stają się podstawą piętnowania postawy w stanie wojennym. W bliskim już czasie kończę prace w Sądzie Najwyższym i można by powiedzieć, że wdawanie się w dyskusje z ludźmi, których jedynym celem jest służenie niskiego lotu propagandzie nie ma sensu, jednak uznałem, że to oświadczenie winien jestem przede wszystkim najbliższej i dalszej rodzinie".