Przedsiębiorcy nie bez powodu tak lubią umowy o dzieło i zlecenia. Strony umowy cywilnoprawnej mogą, co do zasady, dowolnie regulować treść łączącej je umowy. W warunkach ekonomicznej równości podmiotów, tego rodzaju rozwiązanie pozwala obu stronom wyważyć swoje interesy. Jeżeli jednak chodzi o umowę łączącą obywatela z przedsiębiorcą, to nie ulega wątpliwości, że to przedsiębiorca określa zasady współpracy. Nie ma więc mowy o rozmaitych przywilejach i ochronie przysługującej pracownikom zatrudnionym na umowę o prace. Nie dla zleceniobiorcy płaca minimalna, urlopy, określony czas pracy, ochrona przed dyskryminacją, pomoc inspekcji pracy, szybkie i tanie rozstrzyganie sporów przed sądem pracy itp. Z punktu widzenia prawa koncern-zleceniodawca i Jan Kowalski-zleceniobiorca są uznawani za równoważnych partnerów obrotu cywilnoprawnego.
To jest fikcja i z tej przyczyny polskie prawo zwalcza "umowy śmieciowe", uznając za podstawową formę korzystania z pracy umowę o pracę. W kodeksie pracy mamy zapis, że zawarcie umowy dotyczącej świadczenia pracy skutkuje nawiązaniem stosunku pracy, bez względu na nazwę, jaką strony nadały umowie (art. 22 kodeksu pracy). Zarówno pracownik jak i inspekcja pracy mogą występować o ustalenie stosunku pracy. Pracodawcom naruszającym prawa pracownicze grożą kary (np. art. 218 i nast. kodeksu karnego) do 2 lat pozbawienia wolności. 
Mimo to umowy śmieciowe kwitną, zawierane są masowo nawet w administracji publicznej i jakoś nie słychać, aby organy państwa podjęły zdecydowane kroki, aby tak powszechne lekceważenie obowiązującego porządku prawnego zmienić. Nawet kary są nieproporcjonalnie niskie. Za kradzież z włamaniem słoika z ogórkami można dostać 10 lat. Za oszustwo 8 lat, za posiadanie materiałów pornograficznych 8 lat. Tymczasem za złośliwe i uporczywe naruszanie praw pracowniczych grożą najwyżej dwa lata. Do tego prokuratura niechętnie i zgoła sporadycznie wnosi tego rodzaju akty oskarżenia. Więc i wyroków skazujących prawie nie ma.
Zamiast zmienić taki stan rzeczy i zapewnić poszanowanie obowiązującego prawa, minister pracy pochyla się nad protezą w postaci stawki minimalnej 10 zł za godzinę przy umowie-zleceniu. Powiedzmy sobie szczerze, że tego rodzaju ingerencja ustawodawcza niewiele da. Przedsiębiorcy szanujący porządek prawny już teraz zawierają umowy o pracę i tyle płacą. Ci zaś, którzy polskie prawo lekceważą, a do tego płacą mniej niż 10 zł za godzinę, zamiast zleceń będą zawierać umowy o dzieło. Albo zamiast stawki godzinowej umawiać się na zapłatę określonej kwoty za całość pracy. I tak dalej, pomysłów mogą być tysiące. Poszkodowany zleceniobiorca nie może przecież liczyć na pomoc inspekcji pracy, w sądzie cywilnym jest zdany na własne siły, a płacenie mu mniej niż stawka minimalna nie jest przestępstwem. Prokuratury interesować więc nie będzie.
Natomiast skutkiem ubocznym omawianej zmiany będzie dopuszczenie, kuchennymi drzwiami, umów zleceń tam, gdzie, w chwili obecnej są zawierane umowy o pracę. No bo skoro ustawodawca wprowadza stawkę godzinową, to oznacza, że dopuszcza zatrudnianie w takiej formie ... Poważni pracodawcy z czystym sumieniem będą mogli więc w takiej formie zatrudniać, a wykazanie, że jednak powinni zawierać umowy o pracę będzie podwójnie utrudnione. Za niedługi czas okazać się może, że umów o pracę nikt nie chce zawierać. Po raz kolejny okaże się więc, że minister, rząd i Sejm chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle.
Zamiast prac nad półoficjalną legalizacją "śmieciówek" lepiej by było, aby minister pracy skupił się nad problemem nagminnego nieprzestrzegania prawa pracy. Zawierania umów zlecenia, o dzieło, itp. tam, gdzie powinna być umowa o pracę. Albo nad zjawiskiem samozatrudnienia, które częstokroć wykazuje cechy stosunku pracy. Nie ma bowiem nic bardziej demoralizującego niż państwo, które ustala reguły, a następnie przechodzi do porządku dziennego nad ich nagminnym łamaniem.  Wtedy legalista okazuje się naiwniakiem, spryciarz człowiekiem interesu, a świat widzi, że dla Polski wzorem jest Grecja.

Autor: Adwokat Andrzej Nogal