Robert Horbaczewski: Był Pan wiceprezesem kieleckiego oddziału Iustitii został Pan prezesem Sądu Okręgowego w Kielcach? Dużo kolegów obraziło się za tą decyzję.

Ryszard Sadlik: Kilku się obraziło. Iustitia nigdy nie była monolitem. Członkowie stowarzyszenia mają różne pomysły na funkcjonowanie sądów. Po powołaniu na stanowisko prezesa zrezygnowałem z funkcji wiceprezesa Iustiti, ale w swoim oddziale nadal jestem członkiem. Spotykamy się z kolegami, dyskutujemy, choć mamy czasami inne poglądy. Nie mam jakiegoś dyskomfortu.

Kieruje pan sądem okręgowym od stycznia. Co udało się zrobić?

Uporządkować podział czynności. Na przykład jeśli chodzi o rozpoznawanie spraw lustracyjnych było z tym trochę bałaganu. Zajmowali się tym sędziowie z różnych wydziałów. Teraz sprawy te są skoncentrowane w wydziale karnym, czyli rozpoznają je specjaliści, którzy na co dzień orzekają w tym zakresie. Nowy podział czynności pozwolił też w większym stopniu wykorzystać sędziów delegowanych. Wcześniej była praktyka, że sędziowie sądów rejonowych nie orzekali w sprawach lustracyjnych. Szczerze mówiąc nie wiem dlaczego. Teraz praca w tym wydziale rozkłada się na większą grupę ludzi.

W sierpniu ministerstwo sprawiedliwości odebrało niektóre uprawienia prezesom sądów okręgowych. Jak pan to ocenia?

Przejście części uprawnień do prezesów sądów rejonowych oceniam jako dobre rozwiązanie. Teraz to oni ustalają podziały czynności sędziów, poprzednio przed sierpniem robił to prezes sądu okręgowego. Wydaje się, że prezes na przykład Sądu Rejonowego we Włoszczowie odległego o 70 kilometrów, lepiej zna potrzeby swego sądu i wie, gdzie dany sędzia najlepiej się przyda. Uważam, że ministerstwo mogłoby zrobić jeszcze jeden krok. Zwolnić pewną część spraw organizacyjnych od decyzji ministra sprawiedliwości czy obowiązku konsultowania. Miałem pomysł racjonalizatorski stworzenia trzyosobowej sekcji wyspecjalizowanej w należnościach sądowych. Dziś tym zajmują się pracownicy w różnych wydziałach. Przewodniczący zgłaszali mi problemy z tym związane. Niestety nie uzyskałem zgody na takie działanie, bo ministerstwo uznało, że komplikuję za bardzo strukturę sądu. To mnie zdumiało, bo pomysł był oddolny, dotyczył bardzo lokalnych rozwiązań, niekonfliktowych kadrowo, nieobciążających budżetu sądu.

 

Udało się wdrożyć jakieś niestandardowe działania?

Podjęliśmy takie działania jeśli chodzi o pozyskiwanie biegłych, głównie specjalistów lekarzy. Spotkaliśmy się z konsultantami wojewódzkimi, przedstawicielami izby lekarskiej, aby namówić ich do współpracy. Zaproponowaliśmy im, że jeśli nie chcą wpisywać się na listę biegłych, to aby współpracowali z nami ad hoc, szczególnie ortopedzi, neurolodzy, proponujemy im różne dogodne dla nich formy współpracy. Zagwarantowaliśmy choćby możliwość zaparkowania samochodu na parkingu sądowym, rzecz banalna, ale ważna. Gwarantujemy elastyczne godziny pracy. Mamy gabinety w sądzie przygotowane na badania głównie w sprawach ubezpieczeniowych. 

Czy są jakieś efekty?

Spotkaliśmy się ze zrozumieniem, ale czekamy jeszcze na konkretne nazwiska.

Pana pomysłem jest też kiosk mediatorów?

To kolejne nasze działanie. Kiosk mediatorów to wydzielone miejsce w biurze obsługi interesanta, w którym raz w tygodniu dyżurują mediatorzy. Petenci, którzy przychodzą do sądu, mogą z takiej możliwości skorzystać. Myślę, że to jest dość istotne, bo mediacja jest coraz bardziej popularnym sposobem pozasądowego zakończenia sporu. Kiosk mediatorów, to początek akcji, która musi przebić się do świadomości. Generalnie, duży nacisk położyłem na mediacje, na organizację konferencji, obowiązkowe szkolenia dla sędziów.

Mediacja nie jest instytucją nową. Z czego wynika opór sędziowski, aby kierować sprawy do mediacji?

Nie nazwałbym tego oporem, ale bardziej brakiem wiary w skuteczność tych działań. To wynika w pewnym sensie z przyzwyczajenia, że jak już sprawa wpłynęła do sądu, to staramy się ją osądzić, a mniej kierować do mediacji. To też przyzwyczajenie do pewnego schematu postępowania. Dlatego zainicjowałem akcję informacyjną na temat mediacji nie tylko do społeczeństwa, ale i do kolegów sędziów, aby próbowali z tej instytucji częściej korzystać, bo daje ona coraz większe efekty.

Czy środowisko mediatorów przy kieleckim sądzie jest duże?

Mamy duże rezerwy. Jest kilka stowarzyszeń, mediacjami zajmują się asystenci, mam zapytania od adwokatów, którzy w ten sposób chcą rozszerzyć swoją działalność. Są sędziowie w stanie spoczynku, także zainteresowani mediacją. Zresztą pracujemy nie tylko nad upowszechnieniem mediacji, ale podjęliśmy cały szereg działań edukacyjnych, z którymi wychodzimy do społeczeństwa. Realizujemy cykl „Akademia podstaw prawa”, gdzie sędziowie i zaproszeni goście opowiadają i przybliżają pewne instytucje z wybranych dziedzin prawa. Chcę to rozszerzyć. Jestem w trakcie rozmów z dziekanami wydziałów prawa dwóch kieleckich uczelni. Współpraca miałaby przebiegać dwutorowo. Chcemy, aby studenci, w szerszym zakresie, odbywali praktyki w sądach, chcemy ich również namówić do wolontariatu. Mogliby zobaczyć, jak sąd funkcjonuje od środka, a jednocześnie wykonywać na rzecz sądu drobne prace, przygotować sędziom literaturę lub orzecznictwo do konkretnej sprawy. Z drugiej strony sędziowie są praktykami, a na uczelniach jest dużo teoretyków. Z wzajemnej wymiany myśli na konferencjach czy debatach może coś dobrego wyniknąć. 

Myśli Pan, że te działania spowodują, że społeczeństwo przestanie sędziów postrzegać jako „nadzwyczajną kastę”?

Myślę że tak, bo takie działania otwierają sąd. Pokazują, że sąd to instytucja przyjazna i otwarta dla obywateli, że sędziowie nie tylko wydają wyroki, ale też edukując przekazują wiadomości z podstaw prawa. Sąd postrzega się głównie przez sąd karny, który skazuje przestępców. A to nie jest prawdą, bo sąd orzekła w szeroko rozumianych sprawach cywilnych, pracowniczych, ubezpieczeniowych i gospodarczych. Spotykam się z młodzieżą podczas dni otwartych, ich pytania są zaskakujące. Oni wiedzę o sądzie czerpią z filmów amerykańskich. Podczas tych spotkań dowiadują się np., że w polskim sądzie nie ma ławy przysięgłych, jest inny system prawny.

 


Społeczeństwo ocenia też sąd przez sprawność postępowań. Ma pan pomysły, jak usprawnić  procesy?

Mam kilka spostrzeżeń ze swojej dziedziny, czyli prawa pracy i ubezpieczeń społecznych. Dziś te sprawy, mówiąc kolokwialnie, są darmowe. Jest to może rozwiązanie słuszne dla osób starających się o rentę czy emeryturę, ale w sprawach ubezpieczeniowych w 50 procentach sądzą się firmy. Prowadzę sprawy spółek giełdowych, które wnoszą setki odwołań nie płacąc za to nic. Sprawy te powodują ogromne koszty, tym bardziej że nierzadko musimy korzystać z opinii biegłych. Za te wydatki płaci Skarb Państwa. To wydaje mi się nieuzasadnione. Dlaczego w innych kategoriach spraw wydatki są opłacane przez strony, a w sprawach ubezpieczeniowych pozostało zwolnienie dla każdego, kto się odwołuje? Wydaje mi się, że niemal każda firma spokojnie takie koszty mogłaby ponieść. Po pierwsze zaoszczędziłby na tym Skarb Państwa, po drugie, jak się za coś płaci, to się to ceni. A tak, jesteśmy zalewani bezsensownymi odwołaniami, które mają na celu tylko odwleczenie sprawy. Każdy prawnik po zapoznaniu się z materiami sprawy uzna, że jest ona przegrana, ale skoro można się za darmo odwołać od decyzji, to się firmy odwołują licząc, że być może coś się do wyroku wydarzy.

A inne pomysły?

Na przykład, w postępowaniu o ustalenie niepełnosprawności. Według mojej opinii, ale i kolegów, te sprawy nie powinny w ogóle trafiać do sądów lub przynajmniej ilość instancji powinna być ograniczona. Dziś mamy postępowanie przed miejskim zespołem do spraw orzekania o niepełnosprawności, potem przed wojewódzkim zespołem do spraw orzekania o niepełnosprawności, od tego rozstrzygnięcia zespołu jest odwołanie do Sądu Rejonowego, potem apelacja do Sądu Okręgowego i skarga kasacyjna do Sądu Najwyższego. To są sprawy czysto lekarskie, gdzie ocenia się, czy osoba jest niepełnosprawna i w jakim stopniu. Postępowanie opiera się na opinii biegłego, czasami zespołów biegłych, rola sądu jest niewielka. Problem prawny stanowi jeden procent, o ile w ogóle zaistnieje. 

Ile w Pana ocenie procent decyzji zespołów jest uchylanych przez sąd?

To rzadkie przypadki. Osoby odwołujące się, często czują się pokrzywdzone przez los, te sprawy są dla nich obciążające, zajmują dużo czasu, a my mamy podstawowy problem z uzyskaniem opinii biegłych, których w sądach, jak wspomniałem, brakuje. Rola sądu w tych sprawach sprowadza się do administrowania procesem. Sprawy te są też bardzo absorbujące dla administracji sądu

Ma pan inne postulaty?

W sprawach pracowniczych obowiązkowa mediacja zanim sprawa trafi do sądu. Wiele tych spraw można wyjaśnić, bez angażowania sądu. To bowiem konflikt w zespole, nowy szef kontra stary, nieumiejętność zarządzania, jakaś obraza. Może trzeba się zastanowić, czy nie wrócić do instytucji komisji pojednawczych. Taki organ mógłby działać przy związkach zawodowych lub organizacji pracodawców. Obowiązek mediacji musiałby być zapisany ustawowo, bo dziś w sprawach prawniczych mediacja mało się udaje. Nawet, jeśli chcemy skierować sprawę do mediatora, to strony nie chcą lub czegoś się obawiają. Uważam, że gdyby taki przymus istniał, część spraw udałoby się załatwić, bo ci ludzie znają się, coś ich łączy, ten konflikt jest do rozwiązania.

Czy obserwuje pan wzrost wpływu spraw pracowniczych?   

Pracowniczych spraw jest mniej, bo rozwija się gospodarka, stosunki pracy stają się mniej popularne, rośnie liczba osób pracujących na samozatrudnieniu i umowach cywilnoprawnych. Wciąż natomiast duży jest wpływ spraw ubezpieczeniowych. Zmienia się kategoria spraw. Dawniej były spory o rentę, emeryturę, o świadczenie, teraz jest ogromna ilość spraw, w których firmy odwołują się od decyzji ZUS nakazującej im zapłacić składkę lub obliczyć inaczej podstawę wymiaru składki. To pokłosie kontroli ZUS. Jeśli w danej firmie ZUS wyda 300 decyzji, to wszystkie są zaskarżone przez firmę i trafiają do nas.

 

Warto przeczytać: Prezes SO w Zamościu: Spory handlowe i sprawy karno-skarbowe specyfiką przygranicznych sądów