Na czym konkretnie miałaby ona polegać?
Reforma powinna zmierzać do ustalenia właściwego „parytetu surowości jednostki kary”. Musi pan wiedzieć, że polską politykę karną po roku 1944 kształtowały specyficzne okoliczności natury politycznej. Poddawana była stałej presji różnych kampanii polityczno-populistycznych. Wystarczy przejrzeć stare roczniki prasy. Tuż po wojnie realizowano politykę karną okresu „wojny domowej” – w takiej sytuacji typowa była tendencja do surowości i bezwzględności. Później pojawiły się kampanie o charakterze gospodarczym – walka ze spekulacją, bitwa o handel itp. Od 1953 r. ruszyła wielka akcja wzmożonej ochrony własności społecznej – wtedy też np. podwyższono dolne granice kary za tzw. zagarnięcie mienia społecznego. Później była walka z chuligaństwem. A wszystko to wiązało się z postulatem, by surowiej karać. Była to spirala rosnącego rygoryzmu.
Czy znalazło to odzwierciedlenie w przepisach?
Oczywiście. A przede wszystkim w ograniczaniu swobody sędziowskiego wymiaru kary. Skutki tej tendencji ujawniły się bardzo szybko. Ustawodawca po czterech latach obowiązywania kodeksu, pod pretekstem obchodów XXX-lecia PRL, musiał ogłosić amnestię, w rzeczywistości po prostu z powodów sanitarnych. A wszystko przez to, że populacja więźniów w tym okresie wzrosła z poziomu ok. 80 tys. w 1970 r. do 130 tys. w 1979 r., czyli o ponad połowę
Źródło: Wywiad Tomasza Pietrygi, "Rzeczpospolita" 8.03.2010.