Wówczas dochodzi do przemiany wewnętrznego dialogu strony. Udaje się zmienić przekonanie strony, że warto tkwić w logice heroicznej („udowodnić rację”), na rzecz tej bardziej racjonalnej („zniwelować straty i zamknąć temat”).

I wtedy, czy ściślej, dopiero wtedy mediator ma z kim rozmawiać.

Tego realizmu, czy jak niektórzy nazywają „psychologizmu” polskiemu wymiarowi sprawiedliwości brakuje najbardziej.

Czytaj: Dawid Kulpa: Prokuratura gospodarcza – czas na skuteczność, nie rytuały>>

Więcej realizmu, mniej teorii!

Nie każda osoba, nie każda sprawa i nie każdy moment nadaje się do mediacji. I nie każda strona chce się dogadać. Są osoby, które mają psychologiczne, ideowe, a czasami czysto zawodowe powody, by do porozumienia nie dążyć. Czasem chodzi o zasadę. Czasem o władzę. Czasem o kontrolę nad narracją. Te jednostki są zawsze przekonane o własnej racji, niezdolne do refleksji lub emocjonalnie przywiązane do sporu. I one nigdy nie będą sensownym partnerem do mediacji, bowiem nie szukają rozwiązania. Szukają w sądzie jedynie potwierdzenia.

Takie osoby potrafią być zmorą uczciwych wierzycieli, rozsądnych składów orzekających, jak i rzetelnie działających pełnomocników. I żadna procedura nie zmusi ich, by zmienili zdanie tylko dlatego, że „tak napisano” w jednym czy drugim przepisie Kodeksu postępowania cywilnego.

W realiach polskiego wymiaru sprawiedliwości pokutuje wciąż intelektualna kalka istnienia osób mających wyłącznie „dobre intencje”. To fundamentalnie błędne założenie. Nie każdemu, kto inicjuje procedurę sądową zależy na rozwiązaniu konfliktu. Od dziesięcioleci bowiem w gospodarce kapitalistycznej dominują postawy mniej romantyczne, a bardziej racjonalne. Można wręcz pokusić się o tezę, że od lat więcej osób idzie do sądu nie tyle po sprawiedliwość, co po chłodno skalkulowany i dający się przewidzieć wynik, przede wszystkim zaś ten przyziemny – finansowy.

Truizmem jest stwierdzenie, że istotna część uczestników postępowania, a już bez cienia wątpliwości niemała grupa ich pełnomocników, ma „wysoką tolerancję na spór”. Co więcej, są osoby, które konfliktem żyją. Tymczasem polscy prawnicy, zwłaszcza zaś sędziowie, wypierają ten notoryjny element rzeczywistości. Rzeczywistości, której żaden przepis prawa i żaden racjonalny, czy nieracjonalny ustawodawca, nie zmieni.

Co możemy z tym zrobić?

Chcąc realnie naprawić mediację w Polsce, nie ma sensu skupiać społecznej energii na napisaniu kolejnej wersji „najlepszej” ustawy, ale zamiast tego skupić się na zmianie postaw samych sędziów i profesjonalnych pełnomocników. Moim zdaniem na początek wystarczy skupić się na trzech kwestiach, których mediacja najbardziej potrzebuje:

  1. Zrozumienia psychologii konfliktu. Mediacja to nie narzędzie dla każdego. I to wymiar sprawiedliwości składający się tak z sędziów, jak i profesjonalnych pełnomocników, działających jako „jedna drużyna” musi nauczyć się powiedzieć: „tu mediacja na pewno nie zadziała”.
  2. Selektywności, partnerstwa, a nie sądowego przymusu. Nie każda sprawa powinna trafiać do mediacji. Błędne jest myślenie „im więcej skierowań, tym lepiej”. Mediacja nie działa jak sporne postępowanie, którego sercem powinna być jedna, skoncentrowana w czasie i trwająca dzień po dniu rozprawa główna. Zmuszanie stron do mediacji nie zmieni jej natury, natomiast wyprodukuje dużo zakłamujących rzeczywistość statystyk. Czy o to chodzi?
  3.  Odwagi sędziów do urealniania kosztów procesu. Sędziowie do wysokości kosztów procesu podchodzą w większości bezrefleksyjnie: „według norm przepisanych” oznacza, że będzie to w zasadzie zawsze minimalna wysokość z ministerialnego rozporządzenia. Mimo że to samo rozporządzenie przewiduje przecież inną sekwencję zdarzeń. Nie mam tu nawet na myśli spisu kosztów, ale preferowane verba legis w pierwszej kolejności oświadczenie o wysokości kosztów obciążających stronę z tytułu wynagrodzenia czy to adwokata, czy radcy prawnego, a wyłącznie jeżeli takiego oświadczenia nie ma, zastosowanie znajdują przepisy o stawce minimalnej. Jeżeli te koszty zaczną realnie odbijać się na interesie każdej ze stron (interesie pieniężnym, a w ślad za nim na interesie i biznesowym, i emocjonalnym), wówczas mediacja stanie się naturalną przestrzenią faktycznych negocjacji pod opieką profesjonalisty, a nie podległego sądowemu urzędnikowi „orzecznika bez karabinu”.

Mediacja jako ciężar czy odciążenie?

Odnoszę wrażenie, że aktualna debata na temat „popularyzowania” mediacji w polskim postępowaniu cywilnym zmierza w kierunku instytucji nakazu zapłaty wydawanego w trybie upominawczym. Pozornie poważna forma, która traci całą swoją moc przy pierwszym zdaniu nawet najmniej sensownego sprzeciwu. Poza idealistycznymi hasłami prawników-romantyków, których u nas nigdy nie brakuje są jednak również realne skutki. Jakie? Przedłużenie postępowania na niekorzyść wierzyciela, a na korzyść dłużnika.

Moim zdaniem bez wysiłku personelu Ministerstwa Sprawiedliwości nakierowanego na zmianę postaw tak sędziów, jak i profesjonalnych pełnomocników, mediacja utrwali się jako kolejny element biurokratycznego, proceduralnego rytuału.

Będzie tym, czym jest obecnie, to znaczy po prostu kolejnym punktem w harmonogramie sprawy, który należy „odhaczyć”, zanim rozprawa faktycznie ruszy z miejsca. Pozostanie „odformalizowana” tylko z nazwy, a odbywać się będzie w warunkach prawnej, narzuconej przez sąd presji, a nie psychologicznej gotowości. Skutek jest łatwy do przewidzenia: ani dialogu, ani efektu, natomiast kolejnych kilka miesięcy „w plecy”.