Chodzi o zamieszanie, jakie wywołały dane serwisu Google o aktualnych kursach walut, które pojawiły się w internecie w poniedziałek 1 stycznia. Wynikało z nich, że euro jest warte nawet 5,20 zł, dolar prawie 4,70 zł, a frank szwajcarski 5,30 zł.

Dotychczas rząd odniósł się do tej sytuacji jedynie na platformie X. Jeszcze tego samego dnia późnym wieczorem minister finansów Andrzej Domański napisał: „Spokojnie. Ten kurs złotego, który sieje panikę to „fejk” (błąd źródła danych). Za chwilę otworzą się rynki w Azji i sytuacja wróci do normy". Odesłał do notowań serwisu Bloomberga, gdzie złoty o godz. 21.52 czasu polskiego kosztował 4,3421 euro.

Na wtorkowych notowaniach po otwarciu rynków euro było wyceniane na 4,34 zł, frank szwajcarski na 4,66 zł, a dolar na 3,94 zł.

 

Resorty chcą wyjaśnień, Google nie weryfikuje danych dostawców

We wtorek Ministerstwo Finansów poinformowało na platformie X, że zwróciło się oficjalnie do Google Polska o udzielnie informacji o przyczynach nieprawdziwej publikacji dotyczącej kursu złotego. Zapytało też, jakie działania podejmie Google Polska, by uniknąć w przyszłości tego typu sytuacji. Z podobnym apelem wystąpiło również Ministerstwo Cyfryzacji.

Google odpowiada (również na platformie X), że funkcje wyszukiwania, jak wyświetlanie kursu wymiany walut, opierają się na danych z zewnętrznych źródeł. - Google nie weryfikuje danych od dostawców, nie ingeruje w ich treść i nie może zagwarantować aktualności prezentowanych kursów walut. Dane wyświetlane są w tej samej postaci, w jakiej zostały dostarczone - zaznacza operator.

Z kolei rzecznik NBP napisał: "W związku z noworocznym zawirowaniem dotyczącym fikcyjnego kursu złotego na platformie Google, przypominamy, że sprawdzone i w pełni wiarygodne kursy złotego publikuje na swojej stronie NBP".

Czytaj też w LEX: Kamiński Ireneusz Cezary, Fałszywe wiadomości (fake news) oraz dezinformacja a Europejska Konwencja Praw Człowieka >

 


 

Nie ma podstaw, by pociągnąć Google do odpowiedzialności

Prawnicy zwracają uwagę, że trudno znaleźć podstawy, by pociągnąć Google do odpowiedzialności.

- Nie jest łatwo znaleźć bezpośrednią drogę zastosowania odpowiedzialności względem Google - już w odpowiedzi dla polskich ministerstw firma powołała, że opiera się na danych z zewnętrznych źródeł i nie czuje za nie odpowiedzialna. Przydałoby się nam jednak czytelniej widzieć w przypadku wyników wyszukiwarki dostępnych bez wchodzenia w konkretną stronę, że to właśnie ona została wybrana jako wiarygodne źródło i na podstawie jakich kryteriów. Póki co tego brakuje i niektórzy uważają taki wynik za zbyt "oficjalny", na przykład pochodzący ze strony NBP – mówi Tomasz Palak, radca prawny, tomaszpalak.pl

Czytaj też w LEX: Łukaszuk Anna, "Whole of government" oraz "Whole of society" - skuteczne działania w budowaniu świadomości i odporności społeczeństwa na zagrożenia w przestrzeni informacyjnej - przeciwdziałanie dezinformacji w Polsce >

Dr Magdalena Krawczyk, adwokat, ekspert prawa własności intelektualnej i nowych technologii, zwraca uwagę, że inwestorzy nie powinni traktować wyszukiwarek internetowych jako podstawowego źródła danych przy zawieraniu transakcji.

- Wyszukiwarka to narzędzie wtórne. Jej zadaniem jest przetwarzanie informacji pozyskiwanych ze źródeł, za które co do zasady nie bierze odpowiedzialności i których nie ujawnia. Użytkownicy powinni wyciągnąć z tej sytuacji taki wniosek, że decyzje inwestycyjne należy opierać o oficjalne źródła, w tym przypadku dane NBP. Paradoks polega na tym, że wyszukiwarki internetowe (nie tylko Google) są najbardziej  powszechnym źródłem informacji i generują w sieci ruch, który w przypadku niesprawdzonych informacji może mieć daleko idące konsekwencje. W tym konkretnym przypadku nie odczuliśmy konsekwencji gospodarczych tylko dlatego, że w momencie pojawienia się tych informacji giełdy były zamknięte – mówi dr Magdalena Krawczyk.

Według niej brakuje podstaw, by państwo mogło pociągnąć operatorów wyszukiwarek internetowych do odpowiedzialności za podobne sytuacje.

- Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której państwo dokonuje stałego monitoringu i ingeruje na bieżąco w tego typu informacje. Raczej nasuwa się pytanie, czy nie należałoby regulować możliwości publikacji tego rodzaju danych o dużej doniosłości gospodarczej, bo takimi bez wątpienia są informacje o kursach walut, przez podmioty wtórnie przetwarzające dane. Być może rozwiązaniem byłoby zobowiązanie podmiotów takich jak wyszukiwarki do korzystania z oficjalnych danych, czyli w przypadku kursów walut - z danych NBP, które stanowią tak naprawdę jedyne wiarygodne źródło informacji o kursach walut w Polsce – mówi dr Magdalena Krawczyk.

Czytaj też w LEX: Łakomiec Katarzyna, Prawa i wolności jednostki w społeczeństwie informacyjnym a regulacja funkcjonowania platform internetowych >

UOKIK może wystąpić o zmianę praktyk

Dr Iga Małobęcka-Szwast, radca prawny w kancelarii Wardyński i Wspólnicy, zwraca uwagę, że w informacji o kursach walut Google nie podaje źródła danych (obecnie dotyczy informacji o kursach walut innych niż złoty – Google wyłączył możliwość sprawdzania kursu złotego). Choć w zakładce „Wyłączenie odpowiedzialności”, Google zastrzega m.in.:Dane są dostarczane przez giełdy finansowe i innych dostawców treści i mogą być opóźnione w sposób określony przez giełdy finansowe lub innych dostawców danych. Google nie weryfikuje żadnych danych i nie ma takiego obowiązku”, to brakuje jednoznacznej i widocznej na informacji dla konsumentów, że wyszukiwarka podaje zagregowane dane o kursach od różnych dostawców i nie gwarantuje ich prawdziwości, a oficjalny kurs walut można znaleźć na innych stronach (w Polsce strona NBP).

- Podawane przez Google informacje o kursach walut nie są – m.in. ze względu na brak źródła danych, ale też sposób prezentacji na stronie wyników wyszukiwania (jako wyodrębniona informacja na górze strony) - typową usługą pośrednictwa i można ją uznać za usługę odrębną od usługi wyszukiwarki internetowej. Odpowiedzialność Google wydaje się więc większa, niż w przypadku typowej usługi wyszukiwarki internetowej, w której Google działa jako pośrednik i podaje strony źródłowe. Problem jest jednak bardzo złożony i trudno wskazać przepisy, na podstawie których państwo mogłoby ewentualnie pociągnąć Google do odpowiedzialności za nieprawdziwe informacje o kursach walut. Na pewno należy jednak położyć większy nacisk na kwestie transparentności i należytej staranności w przekazywaniu informacji przez wyszukiwarki internetowe oraz kwestie komunikacji z konsumentami, którzy czerpią swoją wiedzę w przeważającej mierze z wyszukiwarki Google. Pamiętajmy, że Google nie tylko nie poinformował dotychczas, co było przyczyną błędu (czy był to np. błąd algorytmu). Nie przekazał też żadnych wyjaśnień w tej sprawie, poza krótką odpowiedzią na pytanie resortu finansów na platformie X. Tymczasem obowiązek większej przejrzystości w prezentacji wyników wyszukiwania oraz w komunikacji z użytkownikami wyszukiwarki można wyprowadzić z ogólnych zasad prawa konsumenckiego, ale też unijnych regulacji dotyczących rynków i usług cyfrowych (DSA i DMA). Podstawy, by wystąpić do Google o zmianę praktyk ma więc Prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, a za niedługo może również krajowy koordynator ds. usług cyfrowych (DSA), czy Komisja Europejska (DMA) – mówi dr Iga Małobęcka-Szwast.

Dodaje, że większą transparentność w tej sprawie mogą wprowadzić nowe europejskie przepisy o sztucznej inteligencji (AI Act), które mają wejść w życie od 2025 r. UE proponuje m.in. większą przejrzystość stosowanych w internecie algorytmów.