Chodzi rzeczywiście o bardzo wartościowy obiekt, parowozownię wybudowaną w latach sześćdziesiątych XIX wieku obok nieistniejącego już dworca Petersburskiego. Co do tego działacze organizacji zajmujących się ochroną zabytków i dziennikarze powtarzający ich opinie nie kłamią. Gdy jednak oskarżają dewelopera, który rozpoczął rozbiórkę budynku o barbarzyństwo i bezprawie, nie mówią wcale, albo enigmatycznie i na końcu, o stanie prawnym obiektu i o tym, co się z nim do tej pory działo.

A fakty są takie, od 1947 roku żadnych parowozów się w nim nie naprawia. Od tamtej pory kolej wykorzystywała budynek na magazyny, potem wynajmowała różnym firmom. Te jednak zrezygnowały ze względu na fatalny stan techniczny budynku. Od ponad 10 lat stoi on pusty, przez nikogo nie pilnowany i już całkiem niszczeje. Z okien wybijane były kolejne szyby, odpadały kolejne płaty tynku, wiatr odrywał kawałki dachu. Na dachu wyrosło nawet już sporych rozmiarów drzewo. Co jakiś czas podjeżdżała tam policja, bo w środku działy się jakieś dziwne rzeczy, miała też co robić straż pożarna, ponieważ pojawiał się również ogień. Trwałoby tak to zapewne dalej, gdyby budynku i działki nie kupił dwa lata temu deweloper. Kolej sprzedaje takie nieruchomości, ponieważ ma wielkie długi, a z drugiej strony nie ma sensu, by takie tereny stały puste i porastały chaszczami.

Deweloper chce w tym miejscu wybudować domy mieszkalne, na co uzyskał zgodę odpowiednich władz. Na podstawie posiadanego od ubiegłego roku pozwolenia na rozbiórkę postanowił zacząć prace. Ale wtedy do akcji przystąpili obrońcy zabytków i urzędy zajmujące się ich ochroną. Na kilka dni przed rozpoczęciem burzenia konserwator zabytków postanowił rozpocząć procedurę wpisywania obiektu do rejestru zabytków. Według tego urzędu ma to oznaczać obowiązek wstrzymania prac. Deweloper stanął na stanowisku, że jego obowiązuje cały czas ważne pozwolenie na rozbiórkę i budynek faktycznie zburzył. Bowiem to, co z niego zostało po interwencji wojewódzkiego i miejskiego konserwatora, do niczego już się nie nadaje. Teraz wyższe instancje będą musiały rozstrzygnąć, czy deweloper miał prawo to zrobić, oraz jakie znaczenie miały dla tej sprawy dokumenty wypisywane „od ręki” przez konserwatora podczas konfliktu na placu budowy.

Ta historia powinna być studium przypadku omawianym obszernie na studiach administracyjnych, to także dobry przykład do analiz dla wszystkich obrońców zabytków.

Oto obiekt stoi  150 lat, ale do rejestru zabytków zaczyna być wpisywany dopiero wtedy, gdy inwestor rusza z pracami na placu budowy. Tu adeptom na urzędników warto postawić pytanie, czy ich obowiązkiem nie jest ostrzeżenie inwestora, że kupuje obiekt zabytkowy, z którym mogą być kłopoty. Specjalistów od zabytków można przy okazji zapytać, co robili przez te kilkadziesiąt lat, odkąd wiadomo, że to zabytek. Także o to, dlaczego nic w tej sprawie nie zrobili przez ostatnie 10 lat, gdy obiekt w szybkim tempie niszczał. Uzasadnione jest też pytanie o dalszy los obiektu, gdyby nie zajął się nim deweloper. Dalej by ulegał dewastacji? W szerszym kontekście warto też podyskutować o losie obiektów, które mają historyczną wartość, ale nie ma na nie pomysłu i pieniędzy. Sporo takich widać w całym kraju i wiele z ich raczej szpeci krajobraz niż zdobi. Tak jak szpeciła Warszawę parowozownia przy Wileńskiej, mimo że był to bardzo ciekawy technicznie i architektonicznie budynek. No i pamiątka świata, którego już nie ma.

Jest też problem prawa, które pozwala blokować różne inicjatywy, nazywać dewelopera i inżyniera kierującego robotami barbarzyńcami, a nie zmusza odpowiedzialnych za zabytki urzędów do pozytywnego działania. Wpisanie obiektu do rejestru zabytków w tym przypadku skutkowałoby tylko pozostawieniem rudery w tym samym stanie na kolejne lata, aż kiedyś sama by się zawaliła. Jeśli ktoś jest innego zdania, niech wybierze się na Pragę i zobaczy ile starych budynków, z równie długą historią, tam niszczeje.