Katarzyna Zaczkiewicz-Zborska: Właśnie ukazała się pani najnowsza książka p.t "Skradziona kultura. Jak Zachód wykorzystuje cudzą własność intelektualną". Czy przywłaszczenie dóbr kultury, zwłaszcza tradycji i folkloru bez zgody twórców jest naganne?

Katarzyna Grzybczyk:  Przywłaszczenie związane jest z ludnością rdzenną. Zjawisko to może być niezrozumiałe w Europie, a w Polsce szczególnie ze względu na to, że nasz naród jest raczej jednorodny i nie mamy „rdzennej ludności”, która została wyparta przez Polaków, czy szerzej Słowian. Trudno zatem mówić o ludności i kulturze dominującej i zdominowanej, a te pojęcia są kluczowe dla problematyki przywłaszczenia. Dlatego też najwięcej opracowań na ten temat powstało w Ameryce Północnej - w USA i w Kanadzie. Wiele mówi się o tym w Nowej Zelandii.

Przywłaszczenie kulturowe polega na tym, że ludność dominująca, najczęściej biali, przejmuje jako swoje cudze elementy kulturowe, takie jak folklor, wierzenia, tradycje, zachowania i wykorzystuje je w sposób komercyjny. Sprawa nie jest jednak jednoznaczna, ponieważ istnieje także zjawisko przenikania kultur, co znajduje odzwierciedlenie w muzyce czy w literaturze. Chociaż to właśnie pisarz kanadyjski, wywodzący się z rdzennej ludności, zarzucił wykorzystywanie legend, bajek i treści dotyczących Pierwszych Narodów przez ludność napływową w celach zarobkowych.

Wydaje się, że w XXI wieku trudno zapobiec przenikaniu się kultur, gdybyśmy tego właśnie chcieli, skoro w internecie mamy do wszystkiego dostęp. A z drugiej strony osoby, które wykorzystują elementy rdzennych kultur twierdzą, że to nie jest przywłaszczenie lecz ich docenienie. I być może w pewnym sensie tak jest, tyle, że pojawia się tu aspekt korzyści majątkowych – kto zarabia na korzystaniu z kultury. Ci, którzy ją wytworzyli, czy ci, którzy mają możliwości jej skomercjalizowania. I zwykle to ci drudzy – projektanci mody, agencje reklamowe, wydawcy ,producenci filmów, właściciele restauracji…  

 


Można powiedzieć, że dziedzictwo narodowe, jakim jest kultura ludowa należy do wszystkich. Innym aspektem jest jak wycenić to wykorzystanie? Na podstawie prawa autorskiego, skoro trudno określić indywidualnego autora?

Rzeczywiście w prawie autorskim nie ma koncepcji autorstwa wspólnego. Może być współautorstwo, natomiast nie ma autorstwa grupowego. Folklor czy tradycja po upływie tak długiego czasu nie pozwala wskazać jednego twórcę. Dany utwór, element wiedzy tradycyjnej czy folkloru powstaje na przestrzeni lat w określonej grupie, plemieniu czy zbiorowisku. Zatem, zgodnie z „zachodnią” koncepcją autorstwa, należy do domeny publicznej, z której każdy może korzystać. Tyle tylko, że sama idea domeny publicznej i tego, że folklor do niej należy, jest koncepcją białych. Jest to zatem kwestia umowna, założenie przyjęte bez pytania o opinię samych zainteresowanych (ludność rdzenną), czego efektem jest możliwość korzystania z domeny publicznej niemal bez ograniczeń, bez uiszczania wynagrodzenia. Ponieważ jednak ci, którzy zostali ograbieni ze swojego dziedzictwa zaczęli protestować, prace legislacyjne dotyczące jakieś formy ochrony folkloru i wiedzy tradycyjnej zostały podjęte m.in. przez organizację World Intellectual Property Organization zajmującą się prawem własności intelektualnej. Nie będzie to jednak raczej ochrona prawnoautorskia, raczej sui generis, niemniej jednak weryfikacji wymaga koncepcja czy kształt domeny publicznej, w której mieszczą się elementy kulturowe takie jak wierzenia, obrzędy, muzyka, folklor, receptury. To właśnie domena publiczna oraz obecna koncepcja autorstwa zubażają rdzenną ludność Afryki, Ameryki Południowej czy państw Oceanii, podczas, gdy białe społeczeństwa na tym korzystają.

Czytaj także: Prof. Grzybczyk: Prawo próbuje nadążać za zmianami w sztuce>>
 

W której dziedzinie widać to najbardziej?

W modzie. Projektanci mody światowej sławy czerpią z dziedzictwa kulturowego i zarabiają na tych kolekcjach, podczas, gdy twórcy, którzy w istocie wytworzyli te wzory nie maja z tego nic. Głośnym przypadkiem przywłaszczenia była kolekcja Pre -Fall 2017 Diora, w której mieszkańcy rumuńskiego regionu Bihor zauważyli niezaprzeczalne podobieństwo pomiędzy niektórymi projektami światowej marki a własnymi folklorystycznymi strojami. Haftowane płaszcze i kamizelki Diora okazały się być dosyć wierną repliką tradycyjnych rumuńskich okryć wierzchnich tzw. „cojoc binşenesc”, pochodzących z miasta Beius, o historii sięgającej początków XX wieku. Ubranie to ma dla rdzennej ludności znaczenie symboliczne i noszone jest tylko przez niektórych członków społeczeństwa. Dior sprzedawał kamizelki za 30 000 euro, z czego żadna część zysku nie została przeznaczona dla rumuńskiej społeczności, której Dior nigdy oficjalnie nie uznał za źródło swojej inspiracji. Nawet, kiedy o sprawie zrobiło się głośno, francuska marka nie odniosła się do oczywistego przywłaszczenia rumuńskiej kultury.  

Czytaj: https://www.brand-experts.com/unique-retail/dior-bihor/

Jak wynagrodzić zatem twórcom taką stratę?

Na przykład Maorysi doczekali się aktów prawnych, które obejmują ochroną ich taniec haka, wykonywany przez wojowników z Nowej Zelandii przed bitwami. Uzyskali oni ochronę administracyjną, która polegała na określeniu kto może się posługiwać i na jakich zasadach, a także, że trzeba mieć zgodę, by ten taniec wykonać.

W XXI wieku nie wskażemy autorstwa artefaktów, choć wiemy z jakiego plemienia pochodzą. Obecnie możemy uregulować prawnie tylko zgodę na wykorzystanie i wynagrodzenie, właśnie z tego powodu, że nie jesteśmy w stanie wskazać twórcy.

 


Wspomina pani także o nakazach i zakazach dyskryminacji w języku, np. nieużywania słowa Murzyn, a w zamian za to Afroamerykanin. Czy trzeba ten problem skodyfikować?

Uznaje się, że posługiwanie się pewnymi sformułowaniami jest uważane za obraźliwe. W Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie nie mówi się Indianie lecz Pierwsze Narody czy rdzenna ludność, co jest przecież zgodne z prawdą. Problem z niektórymi określeniami wynika z tego, że zostały one stworzone przez białych w odniesieniu do rdzennej ludności i raczej od początku były pogardliwe a nawet obraźliwe. A w każdym razie, tak to czują ci, którzy są (byli) nazywani Indianami (prawidłowo Pierwsze Narody), Murzynami (Afrykanie, Afroamerykanie), Eskimosami (Innuici) i inaczej. Czy my to czujemy w Europie? Raczej nie, bo nie mamy pierwszych narodów (choć są wyjątki), co nie oznacza, że przywłaszczenia kulturowe u nas nie istnieją.

Jednak określenie Cygan w Polsce jest obraźliwe, wystarczy wspomnieć proces o ochronę dóbr osobistych, w którym powódką była piosenkarka, dziewczyna o tym pochodzeniu. Sąd stwierdził, że to wyrażenie nie jest obraźliwe. Czy kontekst sytuacyjny jest ważny?

Nie tyle kontekst co brak wrażliwości sądu. Powinniśmy zawsze patrzeć na to, czy osoby do których się zwracamy, życzą sobie, byśmy określali je w taki czy inny sposób. Nie jest to kwestia naszej opinii czy naszego sądu, co jest właściwe a co obraźliwe, jeśli te określenia nas nie dotyczą. Nie możemy narzucać innym nacjom, płciom, mniejszościom które określenia mają uznawać za dopuszczalne, a które nie. Ten etap historii się już skończył. W Polsce może jeszcze nie całkiem, ale tu także muszą zajść zmiany. Jeśli np. Romowie nie życzą sobie, aby nazywać ich Cyganami, to powinniśmy to uszanować i nie bardzo rozumiem, gdzie tu jest przestrzeń do dyskusji.  

Wiem, że w przestrzeni publicznej funkcjonuje Murzynek Bambo z dziecięcego wierszyka, ale jest to świadectwo czasu, w których powstał. Tego nie zmienimy. Natomiast upieranie się dzisiaj, że dalej będziemy tak mówić, bo nie widzimy w tym niczego niewłaściwego złego jest brakiem empatii a może i czegoś więcej.

Co do słowa Cygan, to w zeszłym roku firma Knorr zdecydowała się na zmianę nazwy „sos cygański” na sos węgierski. Jeśli więc możemy spełnić nie nadmiernie wygórowane oczekiwania osób, które jakieś określenie dotyka, to nie znajduję powodów, dlaczego nie mielibyśmy tego robić.

Czy jest jakaś metoda na skomercjalizowaną reklamę, która wykorzystuje folklor. Czy w Polsce jest to możliwe do uregulowania prawnego?

W opracowaniach medioznawczych i socjologicznych, choć także z zakresu prawa przyjmuje się, że w przypadku działalności reklamowej najskuteczniejsze nie są normy prawne (przynajmniej w niektórych nieoczywistych obszarach) ale tzw. samoregulacja, czyli zobowiązanie się przedsiębiorców do przestrzegania określonych norm etycznych i poszanowania pewnych wartości. Takie podejście jest w naszym państwie jeszcze mało popularne, gdyż panuje większa wiara w to, że przepisy prawne załatwią wszystko, ludziom niekoniecznie należy ufać, ale należy ich kontrolować i karać. A ja myślę, że lepszą metodą jest wyjaśnianie, tłumaczenie i szeroko pojęta edukacja. Na wszystkich szczeblach rozwoju.