Urzędnicy Ministerstwa Sprawiedliwości mają na polecenie swego szefa zbadać, co takiego niezwykłego się stało, że złapany na jeździe po pijanemu na rowerze syn posłanki Danuty Hojarskiej ma być osądzony w trybie zwykłym, a nie w promowanym przez ministra 24-godzinnym.

!9-letni Tomasz H. prowadził pojazd mając 2 promille alkoholu we krwi, za co grozi mu do roku pozbawienia wolności, bądź kara ograniczenia wolności w wymiarze do roku, bądź kara grzywny. Obligatoryjnie do tego orzekany jest jeszcze zakaz prowadzenia wszelkich pojazdów mechanicznych.

Nie jedyny to zapewne taki przypadek w ostatnich dniach, ale o tym zrobiło się głośno z dwóch powodów. Media zainteresowały się, bo to dziecko polityka i do tego osoby szeroko znanej. Kierownictwo resortu sprawiedliwości swój cenny czas poświęca temu pojedynczemu przypadkowi, ponieważ prokurator nie skorzystał w nim z szybkiej procedury wprowadzonej niedawno przez ustawę o tzw. sądach 24-godzinnych.

Rzeczywiście to może budzić zdziwienie, ponieważ pierwsze miesiące stosowania tej nowej procedury pokazują, że szybkie sądy przede wszystkim zajmują się nietrzeźwymi kierowcami. A pijanymi rowerzystami w szczególności. Ta sytuacja prowokuje już oceny o nieudanym starcie nowej instytucji i nie całkiem przemyślanych jej założeniach. Ze środowiska wymiaru sprawiedliwości wyszła już jakiś czas temu opinia – postulat do ministerstwa, by przeanalizować, czy aby nie uruchomiono zbyt rozbudowanej i kosztownej instytucji dla załatwiania tak banalnych spraw. Nie jest też tajemnicą, że do szybkich sądów trafia niewiele spraw, że niechętnie je traktują policjanci i prokuratorzy.

Być może niska frekwencja w 24-godzinnych sądach skłoniła resort do zadania w tym przypadku pytania: co takiego niezwykłego jest w sprawie Tomasza H., że nie poprawi ona tej złej statystyki. Tymczasem odpowiedź jest banalnie prosta. Nie ma w niej nic takiego niezwykłego, co nakazywałoby uruchamiać tak skomplikowaną i kosztowną procedurę. Wszystko, co potrzebne do wymierzenia kary, jest w tym przypadku znane i dostępne. Sprawca jest znany policji, zameldowany na stałe w domu powszechnie znanej swojej matki, okoliczności popełnienia czynu są dobrze udokumentowane. Prokurator spokojnie w ciągu kilku dni przeprowadzi wymagane czynności i sprawa trafi do sądu, który po paru kolejnych dniach może wydać zgodny z prawem wyrok.

Gdyby zdecydowano się na tryb przyspieszony, policjanci musieliby Tomasza H. zatrzymać, przewieźć do prokuratora, czekać na przesłuchanie, przewieźć do sądu, czekać na rozprawę, w przerwach zapewnić zatrzymanemu opiekę, wyżywienie itd. Dwóch funkcjonariuszy miałoby zajęcie na dzień lub dwa. Nie trudno zgadnąć, że komendanci komisariatów, którym ciągle brakuje ludzi do obsadzenia patroli, nie lubią szybkich sądów. W trybie zwykłym Tomasz H. poszedł do domu, a policjanci ruszyli ścigać następnych przestępców. Odpada tez koszt dyżuru sędziego, protokolanta, obrońcy.

Czy my, społeczeństwo coś na tym tracimy, że Tomasz H. nie został jeszcze ukarany? Stracilibyśmy, gdyby od kary się wymigał. Nie byłoby też korzystne, gdyby jej wymierzenie przeciągało się. Jest społeczne zapotrzebowanie na przyspieszenie procedur w sądach, bo wyroki wydawane w parę lat po zdarzeniu nie spełniają dobrze funkcji prewencyjnej. Praktyka jednak pokazała, że takie totalne przyspieszenie - wyrok w ciągu doby - nie sprawdza się. Wydaje się, że już najwyższy czas na solidną analizę działania szybkich sądów. Zamiast pohukiwania na prokuratorów i kombinowania jak ożywić nieudany produkt, kierownictwo i urzędnicy resortu sprawiedliwości mogliby więcej uwagi poświęcić poszukiwaniu rozwiązań, które prowadziłyby do szybszego wydawania wszystkich wyroków.

Minister sprawiedliwości nie reagował, gdy były już wicepremier ostentacyjnie kpił sobie z sądu i przedłużał w nieskończoność postępowanie. Na ważnego wtedy dla koalicji polityka (i wielu innych) nie było sposobu, a teraz "pokazuwę" zrobimy na przykładzie małego Hojarskiego?