Rzeczywistość jest dużo bardziej prozaiczna. Po prostu Amerykanie wiedzą, że każdy potrafi dużo gadać. Zwłaszcza, gdy to nic nie kosztuje. Rzecz ma się diametralnie inaczej, gdy za słowami mają pójść czyny. I pieniądze. Amerykanie mawiają: "you put your money where your mouth is". Amerykański wymiar sprawiedliwości jest tak skonstruowany, że zawarcie ugody jest po prostu na wskroś racjonalne. I w zdecydowanej większości wypadków po prostu opłaca się obu stronom. Dosłownie.

Czytaj: Mec. Czaja: Mediacja w Polsce wymaga zdecydowanych działań >>

Proces sądowy po amerykańsku

W USA proces sądowy (civil action), rozpoczyna wniesienie pozwu (filing a complaint). Pierwsza istotna kwestia jest taka, że jeśli pozwany chce „podjąć rękawicę” i wdać się w spór sądowy, to i on musi zapłacić. Nie dużo, ale jednak. Część pieniaczy już na tym etapie „wymięka”. Płaci zatem i powód, i pozwany. Wydaje się to bardzo sprawiedliwe i uczciwe. Przecież w ustroju republikańskim sprawy nie rozpoznaje monarchiczny „sąd”, który ma być bytem „półboskim”, ale inny współobywatel. Fakt, bardziej wykwalifikowany i o nieskazitelnym charakterze, ale jednak wciąż współobywatel. Skoro ma on zająć się sprawą, która angażuje dwie strony, to niby dlaczego pracę sędziego i jego „kancelarii” (budynku, personelu, aparatu pomocniczego sądu) ma kredytować tylko jedna strona?

Wracając do procesu. Amerykanie, podobnie jak i nasi przedwojenni prawnicy, wiedzą, że substantive and procedural due process of law (prawo do rzetelnego wymiaru sprawiedliwości) zależy od należytego przygotowania ustnej rozprawy sądowej (right to a fair trial). To właśnie trial (rozprawa) jest esencją każdego procesu sądowego. Celem rozprawy jest z kolei możliwie rzetelne przeprowadzenie postępowania dowodowego, przesłuchanie stron, świadków, biegłych. Dzień po dniu, aby pamięć wychwytywała możliwe dużo szczegółów i dzięki temu możliwe było rzetelne ustalenie stanu faktycznego.

Vigilantibus iura sunt scripta – to strona, nie sąd, ma dbać o swoją sprawę

Amerykanie po wymianie pism przygotowawczych wchodzą w etap "przygotowawczego postępowania dowodowego" nazywanego "discovery". Etap ten kojarzymy z amerykańskich filmów, gdy świadkowie kornie stawiają się w akompaniamencie swoich prawników w jednej z kancelarii i są przesłuchiwani przy użyciu prywatnych kamer. Jak do tego dochodzi? Otóż w pierwszej kolejności prawnicy stron spotykają się na specjalnym posiedzeniu ("conference") z udziałem ich kolegi po fachu, którym jest zawodowy sędzia. Podczas tego posiedzenia pozwany odnosi się do propozycji powoda co do planu przeprowadzania dowodów bez udziału sędziego ("proposed discovery plan"). Strony ustalają: co ma być przedmiotem dowodu, kiedy i w jakich datach granicznych. Potrzebne są nazwiska, adresy, dowody rzeczowe. Kwestie te i tak już pojawiły się w pozwie. Tu również strona może – z pomocą sądu (jak u nas np. art. 248 KPC) – wydobyć wszystkie dokumenty od innych stron, czy instytucji. A robi to w majestacie prawa - za aprobatą sądu, ale nie angażując osobiście sędziego. Bo sędzia nie jest stroną sporu i dla nie go równie dobrze tego całego sporu mogłoby nie być. To strony są zaangażowane, więc niech one gromadzą dowody. W końcu to one płacą. A jeśli ktoś ze świadków się nie pojawi? Wniosek do sędziego i grzywna, przymusowe doprowadzenie i inne narzędzia wspierające wymierzanie sprawiedliwości. Aby uniknąć prób manipulacji, w przesłuchaniach świadków, oprócz prawników obu stron, uczestniczy zawsze urzędnik sądowy, który nagrywa zeznania. Za jego pracę również obie strony płacą.

Fair trial (rzetelna rozprawa) kosztuje

Etap "przygotowawczego postępowania dowodowego" zwykle zajmuje od 6 do 24 miesięcy. Istotne jest, że w większości przypadków ten etap musi się skończyć w większości stanów około 60 dni przed rozpoczęciem rozprawy (trial). Te 60 dni to czas dla sędziego, aby przygotować siebie i sam budynek do mającej trwać dzień po dniu rozprawy. Wbrew pozorom

I teraz dochodzimy do sedna sprawy. Jak wskazują statystyki, do etapu przygotowawczego postępowania dowodowego obie strony poniosły już ponad 50 proc. kosztów związanych ze sprawą. W tym honorarium swoich prawników, którzy swoją obecność przy przeprowadzaniu każdego dowodu rozliczają najczęściej w modelu godzinowym.

Kiedy zatem etap "przygotowawczego postępowania dowodowego" dobiega końca, obie strony sporu mają jasność. Kierują się wówczas następującą logiką. Poniosłem już ponad 50 proc. kosztów. Mój prawnik zna dowody. Prawnik drugiej strony też zna dowody. Wiemy jak w sądzie wypadną świadkowie. Może to idealny czas na to, aby już nie eskalować, tylko jak najszybciej dogadać się. Przecież – tak jak u nas – to przegrywający pokrywa 100% kosztów.

I to na tym etapie – po zakończeniu przygotowawczego postępowania dowodowego, a tuż przed rozpoczęciem kosztownej rozprawy, strony z dużo większą ochotą wybierają mediację. A sami mediatorzy mają wówczas prawdziwe pole do popisu. Czy to naprawdę aż tak dziwne?

 

W pewnych kwestiach natura ludzka nie zna granic geograficznych

Amerykanie czy Polacy. Saudowie, czy Chińczycy. W pewnych kwestiach homo oeconomicus postępuje niemal tak samo. Z jednej strony większość ludzi nie ma smykałki hazardzisty. Woli poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej jednak dbamy o swoją reputację i to jak postrzegają nas inni. A nikt nie chce być postrzegany jako nieracjonalny „naiwniak”. A jak to wygląda w Polsce? Skoro ktoś mnie pozwał, a mogę zyskać kilka lat, realnie nic w tym okresie nie płacąc, to czemu nie wdać się w spór? Przecież, nawet w sprawie ewidentnie beznadziejnej, jako pozwany jedynie realizuję moje „prawo do sądu”.

Choć ta logika nie wygląda na etyczną, życie pokazuje, że jest ona w ogromie spraw zasadą. I tu objawia się geniusz amerykańskiego systemu. Polega on na stworzeniu odpowiednich warunków do tego, aby podjąć jak najbardziej racjonalną decyzję. Dobrym przykładem jest znane nam postępowanie nakazowe. Powód musi wnieść jedynie 1/4 należnej opłaty sądowej, zaś pozwany pozostałe 3/4. Jeśli go nie stać, może wnosić o zwolnienie od kosztów, zatem odpadają populistyczne argumenty o „ograniczeniu dostępu do sądu”. Uważam, że ten realistyczny sposób myślenia o wymiarze sprawiedliwości zasługuje na bardzo poważne potraktowanie w Polsce. Wystarczy zacząć od obciążenia stron po równo: 50 proc. opłaty powód, zaś 50% pozwany. Parafrazując słowa Winstona Churchilla: "Amerykański system prawny jest najgorszym systemem prawnym, ale dotychczas nie wymyślono niczego skuteczniejszego".