Kto z nas nie zna przysłowia „na złość mojej mamie niech mi uszy zmarzną”. Wszyscy wiemy też, co ono oznacza – określona osoba dobrowolnie wyrządza sobie szkodę czy przynajmniej dyskomfort po to, by w ten sposób sprawić przykrość swemu opiekunowi, troszczącemu się o jak najlepszą kondycję podopiecznego. Ale w życiu często zdarzają się sytuacje odwrotne. Opiekun w istocie rzeczy myśli o własnym egoistycznym interesie, na zewnątrz jednak usiłuje stworzyć wrażenie, że w jego działaniach przyświeca mu wyłącznie troska o interes podopiecznego. Nawiązując do naszego tytułu, stara się przekonać obserwatorów, że niezłomnie stoi na straży uszu podopiecznego,   gdy tak naprawdę pilnie baczy o uszy własne.
Siedzę nad sejmowym drukiem zawierającym rządowy projekt zmian w kodeksie karnym wykonawczym. Rzecz dotyczy sposobu odbywania aresztu tymczasowego lub kary pozbawienia wolności przez osadzonych, którzy nie są co prawda tzw. niebezpiecznymi i nie stwarzają żadnego zagrożenia ani dla współwięźniów, ani też dla porządku zakładu penitencjarnego, ale sami narażeni są na poważne niebezpieczeństwo osobiste ze względu na posiadane przez nich wiadomości, które mieć mogą istotne znaczenie dla innych toczących się równolegle postępowań karnych, często o wielkiej wadze. Praktyka polska dostarcza tu zresztą ostatnio dramatycznych przykładów tajemniczych zgonów takich właśnie osób w zakładach karnych. Niewątpliwie coś w tej kwestii trzeba zrobić (i to szybko), chodzi bowiem o zbyt ważne sprawy. Sęk jednak w tym, że nie da się wobec tych osadzonych zastosować szczególnego trybu nadzoru przewidzianego w k.k.w. dla tzw. niebezpiecznych, gdyż po prostu nie spełniają oni warunków przewidzianych jako niezbędne dla nadania im takiego statusu.
Ministerstwo wpadło więc na „genialny” pomysł. Należy stworzyć dla nich nową kategorię klasyfikacyjną i pod pozorem ochrony ich przed niebezpieczeństwem czyhającym na nich z zewnątrz zastosować wobec nich reżim dokładnie taki sam, jak wobec tzw. osadzonych niebezpiecznych. Problem jednak w tym, że reżim ten wprowadza szereg istotnych ograniczeń o represyjnym charakterze, już nie tylko dotyczących zwykłego trybu odbywania kary, ale także pozostających w jawnej kolizji z elementarnymi standardami praw człowieka. A nasi osadzeni nie są przecież dla nikogo niebezpieczni (co usprawiedliwiałoby zastosowanie owych drastycznych środków), lecz sami znajdują się w niebezpieczeństwie! I co najważniejsze, zastosowanie tych środków bynajmniej nie miałoby zależeć od ich woli, gdyż ich zastosowanie może zależeć od decyzji naczelnika zakładu penitencjarnego!
Mówiąc więc lapidarnie, mamy do czynienia z klasycznym przypadkiem chronienia uszu opiekuna (w tym przypadku wymiaru sprawiedliwości) pod pozorem ochrony uszu nieszczęśnika, rzekomego beneficjenta tej opieki, który bynajmniej o to nie zabiega. Czy wymiar sprawiedliwości, zamiast powiedzieć to wprost, musi uciekać się do aż takiej hipokryzji?!
Nie pierwszy i nie ostatni niestety to przypadek aktywności „strażników naszych uszu”, nie zawsze przez nas upragnionych. Tu przypomina mi się interesująca dyskusja podczas obrony rozprawy doktorskiej na wydziale prawa jednego z najlepszych polskich uniwersytetów. Interesująca praca poświęcona była realiom kryminologicznym i społecznym prostytucji w Polsce, dyskusja zaś dotyczyła pytania, co i kogo naprawdę chronić ma prawo karne formułujące przepisy dotyczące tzw. sfery okołoprostytucyjnej (sutenerstwo i kuplerstwo). Czy chodzi tu o ochronę określonych dóbr prawnych, których dysponentką jest prostytuująca się kobieta (a realia w tej kwestii niewiele mają dziś wspólnego z opisywanymi przez Emila Zolę), czy też chodzi o ochronę innych dóbr o bardziej uniwersalnym i ponadindywidualnym charakterze. Wątku tego nie będziemy rozwijać, bo to temat na inny felieton. Posłużyłem się tu tym przykładem jedynie po to, by legislacyjnym „strażnikom uszu” bacznie patrzeć na uszy – pardon – na ręce.

Źródło: Palestra nr 7-8/2010