O przykłady nietrudno. Na portalach społecznościowych, jak grzyby po deszczu mnożą się posty zdesperowanych rodziców, którzy na wizytę u pediatry muszę czekać co najmniej tydzień. Jedna ze znajomych szczęścia miała nieco więcej bo wizytę wywalczyła już po trzech dniach, ale i tak niemal do ostatniej chwili namawiano ją na teleporadę. - Dziecko kaszle, gorączkuje, a pani z infolinii zachęca by nie przyjeżdżać do przychodni - mówi oburzona. Jej osobiście nie skusiło osłuchiwania dwulatki "przez telefon", inni jak nie mogą stacjonarnie decydują się na "chociaż teleporadę".

Czytaj: Czwarta fala pandemii ruszyła, a ograniczeń w teleporadach brak>>

Zdarzają się też opowieści rodem z horrorów. Jedna z naszych czytelniczek zraniła się w nogę - skończyło się na siedmiu szwach i sporym problemie, bo w prywatnej placówce, w której ma abonament, nie było terminów na ich zdjęcie. Koniec końców i po konsultacji telefonicznej, pomógł zaprzyjaźniony... weterynarz.

Takich historii jest znacznie więcej i coraz częściej dotyczą prywatnych przychodni. A to świadczy albo o ich lekkim podejściu do klienta, albo o przewlekłej niewydolności służby zdrowia. Co gorsza - rząd wiele mówi o walce z covidem, znacznie mniej o innych systemowych chorobach.  Problem w tym, że to nie zawsze kończy się dobrze. Wiele lat temu opisywałam proces kilku lekarzy, którzy w okresie świątecznym leczyli kilkulatka. Każdy z nich "nie miał czasu", każdy niby dziecko diagnozował ale "na pół gwizdka". Kilkulatek zmarł, proces trwał kilka lat i zakończył się wyrokami w zawieszeniu. A tragedii można było zapobiec podając w odpowiednim czasie antybiotyk.  

Podsumowując - covid kiedyś minie i zacznie się czas rozliczeń, także tych na salach sądowych. A brak czasu, nadmiar pacjentów, brak procedur i nadzoru prowadzi do błędów, i - o czym powinni pamiętać także lekarze - szukania kozłów ofiarnych. 

Czytaj także: Protest medyków - nie ma porozumienia z Ministerstwem Zdrowia>>