W felietonie opublikowanym na łamach najnowszego wydania kwartalnika Na wokandzie autor stwierdza, że największym problemem polskiego wymiaru sprawiedliwości wydaje się być jednak to, że proces nie ma w nim swojego gospodarza. Kogoś, kto by w odpowiednim momencie przyjrzał się takiej sprawie i spytał: dlaczego ona aż tyle trwa?
- Dziś, gdy próbujemy o to pytać, w odpowiedzi najczęściej dowiadujemy się, że nie jest to wina konkretnego uczestnika „ciągu zdarzeń”. Bo przecież z prokuratury akt oskarżenia wyszedł „już” po dwóch latach, a sąd rejonowy wydał wyrok „już” po dwóch kolejnych. To też długo, ale jeszcze nie trzynaście. Tylko potem jest odwołanie, a więc następny rok lub dwa w sądzie okręgowym, potem zwykle sprawa wraca do pierwszej instancji, gdzie ponowny proces, ekspertyzy biegłych, odraczanie terminów… Gdy po kilkunastu latach takiego procedowania sąd apelacyjny, albo i najwyższy, wreszcie ją kończy, trudno jest stwierdzić, z czyjej konkretnie winy doszło do gigantycznej przewlekłości, do kogo konkretnie mieć tu pretensje. Najprościej do sędziego. Tylko którego, jeśli w aktach znajdziemy nazwiska kilku, z których każdy zajmował się sprawą przez pewien czas? Do prezesa sądu też nie, bo sprawa przez te lata wędrowała przez kolejne instancje. Także nie do ministra sprawiedliwości, bo ten przecież nie może – jak szef korporacji czy urzędu – dyscyplinować sędziów - pisze autor.  Więcej>>>