Akt oskarżenia w tej sprawie powstał po śledztwie przeprowadzonym na polecenie ówczesnego ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego przez prokuraturę w Gdańsku w 2002 roku. Zarzuty postawiono w nim ośmiu osobom, w tym śląskiemu biznesmenowi Krzysztofowi P., który odpowiadał przed sądem m.in. za przekupstwa urzędników państwowych i wyłudzenie od ZUS w latach 1992 - 1999 prawie 7 mln zł zasiłków chorobowych i świadczeń rehabilitacyjnych.

Wiadomość o uniewinnieniu oskarżonych to dobra wiadomość. Sprawiedliwości stało się zadość, można by powiedzieć. Można by, gdyby oczekiwanie na taki werdykt nie trwało tak długo. Ktoś pochopnie, bez należytego sprawdzenia faktów, oskarża ludzi o popełnienie przestępstwa. Zgoda, od tego są sądy, by takie sprawy prostować. Tylko jeśli takie prostowanie trwa siedem lat (a to wcale nie jest rekord polskiego wymiaru sprawiedliwości) to trudno tu mówić o sprawiedliwości. Przecież tacy ludzie żyją w tym czasie z piętnem oskarżonego, aferzysty. Tak to odbiera duża część opinii publicznej. Szczególnie, że w przypadku „afery”, w którą zamieszani są biznesmeni i sędzia, lokalne i krajowe media dziesiątki razy o tym poinformowały. Teraz niektóre z nich dadzą może małe notki w kącie strony. Mała to pociecha dla tego wiceprezesa sądu po tylu latach.

Fakt, że w sprawie oskarżony był też sędzia dodaje jej specjalnego znaczenia. Oto przedstawiciel środowiska sędziowskiego znalazł się (niesłusznie!) po drugiej stronie. Mógł zobaczyć, jak działa polski wymiar sprawiedliwości. Stał się też ofiarą jednej z jego największych plag, jaką jest przewlekłość postępowań. Zapewne miał w związku z tym wiele refleksji. On już nie wyciągnie z nich wniosków, bo jest byłym sędzią. Ale dla jego kolegów nadal orzekających w sądach, powinno to być doświadczenie do przemyśleń.