W piątek w sądzie pracy zakończenie procesu. Rektor prof. Tadeusz Citko mówi, że to pierwsza na uczelni sprawa o mobbing. Wysokość żądanego odszkodowania według niego jest śmieszna.
Wiosną 2007 r. studenci w ankiecie oceniającej dr Sielamowicz zarzucili jej, że "używa wulgarnych słów". W ankietach użyto tego samego sformułowania, więc dr Sielamowicz podejrzewała, że są sfałszowane. Ówczesny dziekan jej wydziału nie był zainteresowany wyjaśnieniem.
W nowym roku akademickim grupa studentów zaocznych napisała skargę, że jest nieprzyjazna i źle wykłada. Podpisały się 64 osoby. Podczas zaliczenia Sielamowicz ustaliła, jak powstała - jeden ze studentów wyrwał kartkę papieru, napisał na niej nazwisko i puścił w obieg. Ludzie myśleli, że to lista obecności.
- Czułam się zaszczuta. Zaczęłam kolegom zagrażać. Skończyłam habilitację w języku angielskim w Instytucie Podstawowych Problemów Techniki Polskiej Akademii Nauk, publikowałam na arenie światowej - opowiada Irena Sielamowicz. - Chciano mnie wyeliminować ze środowiska ze względu na mój większy niż innych dorobek naukowy, ze względu na to, że nie dzieliłam się nim - nie dopisywałam nazwisk zwierzchników do publikacji.
W styczniu 2010 r. rzeczniczka dyscyplinarna sformułowała wniosek o ukaranie jej pozbawieniem praw do wykonywania zawodu nauczyciela. 9 lutego dr Sielamowicz napisała wypowiedzenie, uzasadniając je mobbingiem i podając 19 na to dowodów.
Rektor Citko nie chce oceniać po czyjej stronie jest słuszność, bo nie należy to do niego. Ale też i - według niego - nie do sądu pracy.
- Obowiązujące na uczelni prawo lepiej zna komisja dyscyplinarna niż niezależny sąd, który nie musi się znać na wszystkim. I dlatego ona byłaby lepszym organem do wyjaśnienia sytuacji. Pani Sielamowicz podejmując decyzję o odejściu z pracy podczas toczącego się wobec niej postępowania dyscyplinarnego zamknęła sprawę, nie dając szansy na jej wyjaśnienie.


Źródło: Gazeta Wyborcza Białystok