Narzekanie na jakość prawa w Polsce ma swoje uzasadnienie. Jednak wypowiadający na ten temat opinie eksperci, publicyści i zwykli ludzie mylą często pojęcia.  Używane powszechnie określenie „bubel prawny” służy zarówno do charakteryzowania zwykłych niedoróbek legislacyjnych jak i ustaw całkiem przyzwoicie skonstruowanych, ale złych merytorycznie, czy wręcz szkodliwych ze społecznego punktu widzenia. Warto trochę uporządkować dyskusję wokół tego jakże ważnego problemu.

Każda ustawa inaczej
O złym prawie należałoby mówić wtedy, gdy prawodawca uchwala nowy przepis, nie czytając dokładnie lub lekceważąc odpowiednie fragmenty konstytucji, nie sprawdzając, co w reformowanej właśnie dziedzinie uregulowały już wcześniej inne przepisy. W efekcie co i rusz Trybunał Konstytucyjny kwestionuje jakąś ustawę lub rozporządzenie, a jeszcze częściej okazuje się, że jakieś prawa lub obowiązki obywateli są odmiennie określane w dwóch tak samo ważnych aktach prawnych. Ot, jak choćby sprawa terminu składania zeznań majątkowych samorządowców i ich małżonków.
W tym nie było raczej celowego działania. Słuszna intencja dobrania się do cwaniaków unikających pokazania swoich aktywów skojarzyła się z marnym stylem pracy naszych parlamentarzystów. Pospieszna praca pomiędzy kolejnymi aferami politycznymi, przetykana licznymi konferencjami prasowymi i bieganiem od telewizji do radia i z powrotem na wywiady, uniemożliwiła posłom solidne przeczytanie projektu i porównanie go z obowiązującymi już przepisami. W efekcie powstał przepis słuszny politycznie i merytorycznie ale bubel prawny, skutkujący niepoważnym zamieszaniem już w parę tygodni po wyborach.

 
„Becikowe” dla marginesu
Ustawa wprowadzająca tzw. becikowe, czyli zasiłek za urodzenie dziecka nie była bardzo krytykowana za swoją konstrukcję, język czy zgodność z konstytucją. Nawet jeśli jakieś niedoróbki znalazłyby się w niej to i tak są one niczym w porównaniu ze społecznymi skutkami, jakie ten niewydarzony akt prawny niesie. U podstaw jego uchwalenia leżało powszechne dość wśród polityków przeświadczenie, że najlepszą metodą na rozwiązanie każdego społecznego czy ekonomicznego problemu jest uchwalenie kolejnej ustawy. Nawet wtedy, gdy nie ma się w tej sprawie żadnej racjonalnej koncepcji.
Partia, która od lat szermuje hasłem polityki prorodzinnej żadnego pomysłu na to, jak zachęcić młodych ludzi do rodzenia większej liczby dzieci nie ma, ale ma wielką potrzebę zabiegania o popularność, wręcz robienia wokół siebie medialnego szumu. Politycy tej partii nie chcą dyskutować o społecznych, ekonomicznych, wreszcie kulturowych aspektach niżu demograficznego, z jakim mamy obecnie do czynienia. Wierzą, albo tylko udają, że jak się ludziom da po tysiąc złotych od dziecka to zaraz model „dwa plus trzy” stanie się powszechnie obowiązującą normą. Nie trzeba było długo czekać, bo tylko dziewięć miesięcy, by stwierdzić, że wśród ludzi wykształconych i pracujących żadnych efektów działania tego prawa nie widać. Przedstawicieli tych grup bardziej zainteresowałyby ulgi podatkowe, rozbudowa sieci przedszkoli, czy tworzenie mechanizmów umożliwiających łączenie pracy z wychowaniem dziecka. O takich projektach na razie nie słychać, media natomiast informują o coraz większej liczbie małych dzieci trafiających do domów dziecka, ponieważ na uchwalony przez parlament przywilej pierwszy zareagował margines społeczny.
Słyszy się również o załamaniu się akcji adopcyjnej małych dzieci zostawianych dotychczas przez matki w szpitalach. Wcześniej takie niechciane dzieci trafiały natychmiast do oczekujących w kolejce małżeństw.  Teraz są przez matki zabierane, bo przecież trzeba potomka zarejestrować w urzędzie, odebrać „becikowe”, a dopiero potem porzucić. To zdaje się jedyne dotąd efekty tej „światłej” ustawy, przewidywane zresztą przez specjalistów od polityki społecznej.  Politycy, którzy to prawo uchwalali ekspertów słuchać nie chcieli, będziemy więc mieli przyrost, ale tylko w domach dziecka. Może wyrosną tam kolejne kadry dla młodzieżowych przybudówek partii stojącej za „becikowym”, ale o poprawie struktury demograficznej narodu to raczej nie ma co mówić. Tak oto powstało prawo może i legislacyjnie poprawne, tylko głupie i społecznie kosztowne.


Unia nie pozwala
Nie było też zarzutów do legislacyjnej poprawności ustawy wprowadzającej nadzór wojewodów nad decyzjami samorządów lokalnych o wydatkowaniu funduszy pochodzących z Unii Europejskiej. Były natomiast i to poważne zastrzeżenia polityczne, sprowadzające się do tego, że ingerencja przedstawicieli rządu w merytoryczne rozstrzygnięcia sejmików i rad naruszy podstawy samorządu terytorialnego. Rządząca większość była na te argumenty głucha, bo akurat po niezbyt dla siebie korzystnych wynikach wyborów lokalnych, w ten właśnie sposób chciała utrzymać kontrolę nad unijnymi środkami.
Mimo protestów opozycji i samorządowców ustawę uchwalono, a jedyną reakcją premiera była zapowiedź, że to on sam będzie decydował, kiedy wojewodowie będą mogli tego narzędzia użyć. Nie będzie to może zbyt często, ale jeśli PiS zechce kiedyś utrzeć nosa Hannie Gronkiewicz - Waltz lub wybranemu w Krakowie wbrew wspólnemu kontrnatarciu tej partii i Jana Rokity Jackowi Majchrowskiemu, to bat pod ręką jest.
Dysponująca w parlamencie większością koalicja może z prawem zrobić co zechce, i jak widać robi. Zapomina jednak dość często, że są jeszcze krajowe i międzynarodowe instytucje, które mogą powiedzieć, cytując jednego z liderów Pis, posła Cymańskiego: hola, hola! Tak właśnie powiedziała Komisja Europejska, która domaga się od Polski wycofania przepisu poszerzającego nadzorcze uprawnienia wojewodów w stosunku do samorządów.
Rządzący w Polsce politycy pewnie nic by sobie z tego nie robili, gdyby nie pojawiająca się w tle zapowiedź restrykcji przy przyznawaniu unijnych funduszy. Obecna koalicja za bardzo Unii i całej tej Europy nie lubi, ale jak wszyscy lubi pieniądze. Dlatego też już słychać z kręgów rządowych zapowiedź zmiany tego niefortunnego przepisu. Jego autorzy zorientowali się, że w dążeniu do załatwienia swojego partyjnego interesu zapędzili się za daleko. Uchwalili prawo szkodliwe zarówno dla Polski jak i dla swojej formacji, bo przecież europejskie fundusze mają pracować też na ich polityczny sukces.

W tym ostatnim przypadku jest szansa, że dzięki zagranicznej odsieczy błąd zostanie naprawiony, zwycięży zdrowy rozsądek. Na „becikowe” i na poprawienie długiego szeregu innych, równie bezsensownych, a często wręcz społecznie i ekonomicznie szkodliwych regulacji szans nie ma. Czy jest na to jakaś metoda?