Po raz kolejny mamy w Polsce poważny spór o zasady traktowania przez sądy dziennikarzy i generalnie spraw o tzw. naruszenie dóbr osobistych. Włączenie się premiera Jarosława Kaczyńskiego w obronę dziennikarzy „Gazety Polskiej” przesunęło problem na poziom politycznej wrzawy, spoza której dość słabo przebijają się racjonalne argumenty. Jednak problem jest i wymaga on poważnej dyskusji.

Sprawa dość banalna, jakich wiele w polskich mediach. Dziennikarze znanej z ostrych opinii „Gazety Polskiej” napisali, że pewien bardzo popularny program TVN jest redagowany przy współdziałaniu służb specjalnych czy jakichś tam innych ciemnych sił. Takie stwierdzenie bez wątpienia podważa wiarygodność zarówno stacji jak i dziennikarzy pracujących przy realizacji wspomnianego programu. Jednak w  demokratycznym państwie, w którym obowiązuje zasada wolności słowa, wolno takie informacje bądź opinie wygłaszać. Podobnie jak można mówić i pisać, że ktoś jest złodziejem, bandytą, łapownikiem. Pod warunkiem jednak, że tak właśnie jest, oraz że wygłaszający takie słowa ma na to dowody. W przeciwnym przypadku nie wolno o innych ludziach (także firmach i instytucjach) mówić w sposób naruszający ich cześć, godność, dobre imię, a nawet ważne dla nich interesy, np. ekonomiczne. Stwierdzenie, że to nie osoby podpisane na końcu programu decydują o jego treści, tylko jakieś inne czynniki, bez wątpienia narusza znaczną część wymienionego wyżej katalogu wartości.

Co może zrobić tak pomówiony? Może zażądać od pomawiającego publicznego odwołania swojej wypowiedzi albo przedstawienia dowodu na jej prawdziwość. Gdy ten odmówi, pomówiony może zwrócić się o obronę do państwa, w imieniu którego zająć się tym powinien wymiar sprawiedliwości. Przed niezawisłym sądem autor spornej wypowiedzi może przedstawić dowody i argumenty uzasadniające jego opinię. Jeśli przekona sędziów, po wyroku może bezkarnie powtarzać, że za programem „Teraz my” stoją agenci. Jeśli jednak sąd nie uzna jego wyjaśnień, będzie musiał przeprosić, być może też dokonać jakiegoś zadośćuczynienia.

Wszystko to jest dość banalnym przypomnieniem oczywistych zasad, wręcz oczywistych oczywistości, jak by powiedział Jarosław Kaczyński. Tak oczywistych, że potwierdziłby je każdy, nawet osoby występujące w tym dramacie, gdyby z opisu usnąć nazwiska, nazwę telewizji i tytuł gazety. Bo tak generalnie wszyscy jesteśmy za istnieniem i przestrzeganiem zasad (w kampanii wyborczej były nawet takie bilboardy). Wyjątek robimy ewentualnie wtedy, gdy sprawa dotyczy nas lub naszego środowiska. Premier, który parę razy nawet chwalił niezawisłość sądów, gdy wydawały miłe mu wyroki, teraz wziął w obronę  redaktorów „Gazety Polskiej”, która znana jest z zaangażowania w popieranie rządów PiS.

W obronie kolegów stanęły też niektóre redakcje i liczna grupa dziennikarzy. Tu reakcja była podobna jak parę lat temu, gdy dziennikarze zamykali się w klatce pod Sejmem w obronie Andrzeja Marka, dziennikarza lokalnej gazety z Polic.

W jednym i drugim przypadku argumentacja była podobna: sąd chce pozbawić wolności dziennikarza, a to niedopuszczalne, by w wolnym kraju za słowo trafić za kraty.  W tamtym przypadku po jakiś czasie do redakcji przyszło otrzeźwienie i nawet pewne zażenowanie, gdy okazało się, że surowa kara jest nie za słowo tylko za zlekceważenie wyroku sądu. Trzeba pamiętać, że redaktor Marek nie był w stanie udowodnić przed sądem zasadności swych zarzutów, został więc zobowiązany do ich odwołania i przeproszenia adwersarza. Ponieważ tego nie zrobił i trwał w uporze, sąd sięgnął do surowszych środków.

Także w sprawie redaktorów „Gazety Polskiej” uwadze krytyków decyzji sądu uszło, że wcale nie chodzi o ich uwięzienie, a jedynie o doprowadzenie na salę sądową, by mógł się odbyć proces wytoczony im przez pomówioną telewizję i jej dziennikarzy. Gdyby pozwani stawili się na rozprawę lub przynajmniej jakoś sensownie nieobecność usprawiedliwili, nikt by im zapewne więzieniem nie groził.

Oczywiście, gdyby ten biedny asesor przewidział całą tę wrzawę, odroczyłby postępowanie i poszedł spokojnie do domu. A co mu tam. Ale może młody człowiek nasłuchał się przemówień polityków i naczytał artykułów w gazetach (także tych, które go teraz potępiły), jakim to złem jest przeciąganie procesów i generalnie lekceważenie wymiaru sprawiedliwości. Słyszał pewnie, że nie należy tego tolerować nawet wobec posłów czy wicepremiera, więc pomyślał, że i redaktorów to dotyczy. Więc dowiedział się, że odchodzący premier nie odnosi tej zasady do swoich ulubionych dziennikarzy, a dziennikarze do swoich kolegów. Trzeba bronić tego asesora, by nie stracił wiary w zasady, a także by inni asesorzy i sędziowie nie bali się przypominać pierwszej, drugiej i czwartej władzy, że zasady państwa prawa obowiązują wszystkich, a więc także ich. Trzeba także bronić wolności słowa, m.in. po to, by redaktorzy „Gazety Polskiej” mogli głosić swoje poglądy, jakby kontrowersyjne one nie były. Trzeba im jednak przypominać, że muszą za to brać odpowiedzialność, a jeśli naruszą czyjeś prawa, poniosą tego konsekwencje. Unikanie czy dezawuowanie w takim przypadku wymiaru sprawiedliwości nie może być zachowaniem godnym poparcia czy obrony.