Jakie są tego konsekwencje? Referendarze, dysponując stosunkowo małym doświadczeniem zawodowym (zresztą nie ze swojej winy – zakres ich obowiązków jest przecież bardzo ograniczony), uzyskują nieodwołalnie status sędziego, a tym samym przenoszą do korpusu sędziowskiego typowo biurokratyczne nawyki - pisze w kwartalniku "Na wokandzie" Jolanta Machura-Szczęsna.  - W dodatku, karuzela stanowisk w sądzie prowadzi do tego, że zadania awansujących referendarzy przejąć muszą sędziowie, de facto te same osoby, które jeszcze przed chwilą były referendarzami - dodaje sędzia.
Często się słyszy, że nowi sędziowie już nie „sądzą”, lecz „załatwiają sprawy”. Typowe staje się permanentne kalkulowanie, czy sąd drugiej instancji nie uchyli czasem ich orzeczeń, a nie sprawne wydawanie odważnych, sprawiedliwych wyroków. Bo przecież uchylenie orzeczenia to niebezpieczeństwo opóźnienia kariery awansowej. Zresztą „pęd” do kariery, głównie funkcyjnej, to obecnie typowe dążenie wśród młodych sędziów. Paradoksalnie, jest to zjawisko racjonalne i poniekąd zrozumiałe. Przecież bycie sędzią oznacza dziś przede wszystkim biurokratyczną harówkę, z której każdy chce się jak najszybciej wyzwolić.
Sędzia orzekający w sądzie pierwszej instancji to najniższa kategoria. Wobec nasycenia kadrą w sądach wyższego rzędu, młodzi sędziowie marzą o awansie poziomym. Statystyki mówią, że w niektórych sądach ponad połowa sędziów sprawuje jakieś funkcje, w przeważającej części sprowadzające się do nadzorowania pozostałych orzeczników. Jedną z przyczyn takiego zachwiania proporcji między „nadzorcami” i „nadzorowanymi” jest zbyt duża ilość sędziów. Jej zmniejszenie przywróciłoby sens bycia sędzią – nie zaś przewodniczącym, prezesem czy nawet ministerialnym urzędnikiem. W końcu nie od dziś wiadomo, że najlepsze rezultaty daje połączenie odpowiedzialności za efekty pracy z osobą, która tę pracę wykonuje, a nie z osobą nadzorującą.