Wądołowski jest współoskarżonym w tzw. aferze Beaty Sawickiej. On i była posłanka PO mieli wziąć łapówki od agentów CBA, udających biznesmenów. Burmistrz został zatrzymany 1 października 2007 r. i trafił na dwa miesiące do aresztu. Gdy wyszedł, pomagał żonie w biznesie - zaopatrywał nadmorskie restauracje w warzywa, owoce i środki czystości. Po decyzji sądu może oczekiwać na proces pracując na swoim poprzednim stanowisku. Cały czas samorządowca obowiązuje zakaz opuszczania kraju, a na sądowym rachunku leży też 100 tys. kaucji.
Dla Mirosława Wądołowskiego dzień, w którym mógł ponownie pojawić się w pracy, był bez wątpienia wielkim wydarzeniem. Dla organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości to raczej świadectwo porażki, jeśli nie hańby. Oczywiście, nie wiadomo, czy burmistrz jest winny, czy niewinny. Jak mówi na łamach „Gazety Wyborczej Trójmiasto” Grażyna Kopińska, dyrektor programu Przeciw Korupcji Fundacji im. Batorego, do sprawy Wądołowskiego trzeba podchodzić ostrożnie: - W każdym innym przypadku radziłabym poczekać do wyroku sądu. Ale ten budzi moje wątpliwości. Z jednej strony mamy zarzuty korupcyjne, a z drugiej pytania, czy burmistrz nie jest ofiarą manipulacji służb - ocenia Kopińska.
Rzeczywiście, o winie bądź niewinności oskarżonego powinien orzec sąd. Tylko na to nie ma na razie się nie zanosi. Człowiek został oskarżony, dwa lata minęły i dalej jest tylko (albo aż) oskarżony. To wprawdzie jeszcze daleko do rekordów Polski. Po kilka lat ludzie (i społeczeństwo) czekają, by organy państwa orzekły o ich winie lub niewinności. Można powiedzieć, ze Wądołowski i tak ma szczęście, bo już może pracować, a w areszcie spędził tylko trzy miesiące. Mała to jednak pociecha, nie tak powinny pracować organa ścigania i wymiar sprawiedliwości w cywilizowanym państwie.