Rozmowa z sędzią Sądu Najwyższego Jackiem Gudowskim

Krzysztof Sobczak: Ukazał się pierwszy tom publikacji pana autorstwa "Kodeks cywilny - orzecznictwo, komentarze". Mają być kolejne tomy, ale zanim się ukażą wyjaśnijmy co to ma być.

Jacek Gudowski: Zostaną wydane cztery tomy, ale co najmniej pięć, sześć woluminów Kodeksu cywilnego i planowana jest podobna seria dotycząca Kodeksu postępowania cywilnego oraz Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego. Pomysł wziął się stąd, że wydawnictwo Wolters Kluwer jakiś czas temu dowiedziało się, że od wielu lat gromadzę materiały bibliograficzne dotyczące orzecznictwa i piśmiennictwa prawniczego, głównie z dziedziny prawa cywilnego. No i że są to bogate zbiory, skrupulatnie zgromadzone, dobrze zorganizowane i przez to bardzo użyteczne, zwłaszcza  dla praktyki sądowej, ale także dla nauki i w ogóle szeroko rozumianej praktyki prawniczej.

Jak bogate są te zbiory?

Nietrudno policzyć, bo wszystko jest zinformatyzowane. Zbiór liczy około 100 tysięcy jednostek bibliograficznych, z czego ponad 70 tysięcy z zakresu prawa cywilnego. Reszta to inne dziedziny prawa oraz szeroko rozumiana historia prawa. A te „jednostki” to orzeczenia Sądu Najwyższego z okresu 100 lat oraz pozycje piśmiennictwa sięgające pierwszej połowy XIX wieku.

Dużo. W jakim okresie pan to gromadził?

Prapoczątki sięgają aplikacji sądowej. Dość szybko zorientowałem się, co  zresztą nie było trudne, jak dużą rolę w pracy prawnika, a sędziego w szczególności, spełnia orzecznictwo Sądu Najwyższego. Zobaczyłem też, że moi starsi koledzy, sędziowie, na różne sposoby próbowali sobie radzić z niedostatkiem informacji w tym zakresie. Proszę pamiętać, że tamte lata, przedkomputerowe i krępowane cenzurą – to była pierwsza połowa lat 70. ubiegłego wieku – to okres wielkiego deficytu informacji, także w tej dziedzinie. Owszem, były wydawane zbiory urzędowe orzecznictwa, ale wychodziły z opóźnieniem i obejmowały niewielki fragment judykatury. Pojawiały się także publikacje w czasopismach prawniczych, jednak dość przypadkowe i nieregularne. Nie było także żadnych narzędzi systematyzujących i ułatwiających względnie szybkie dotarcie do poszukiwanych orzeczeń. Każdy ambitny sędzia starał się więc jakoś sobie z tym radzić samodzielnie. Podczas aplikacji zauważyłem, że większość sędziów wykładowców ma swoje własne metody odnajdywania i gromadzenia orzeczeń. Co ciekawe, kryli się z tym, traktowali to ze swoistą wstydliwością, jakby to była sprawa bardzo intymna. No, w każdym razie nie chwalili się swoimi zbiorami i metodami. Owszem, to były metody dość prymitywne, jakieś karteczki, jakieś luźne fiszki, doklejki, przedłużki, dopiski na marginesach, zakładki w zbiorach orzecznictwa. Niewyraźnie nabazgrane wysychającym długopisem. Może dlatego…

  


Takie metody jaki czas i jakie możliwości. Też widywałem to u wielu prawników, nie tylko sędziów.
To prawda, parędziesiąt lat temu takie były warunki. No więc ja też zacząłem to robić, ale zdawałem sobie sprawę, że podpatrzona metoda nie jest przyszłościowa, że przy stałym, ogromnym przyroście orzecznictwa prowadzi ona do nikąd. Obserwowałem zresztą różne „wynalazki” w tej dziedzinie. Na przykład jeden z wykładowców przynosił na zajęcia swoją prywatną szufladę biblioteczną, w której na metalowym pręcie były nanizane tradycyjne karty biblioteczne, a na nich przeróżne zapiski i doklejone karteczki. Nie powiem, dość biegle się poruszał po tej szufladzie…

To było dla pana inspiracją?
W pewnym sensie tak, choć nie był to patent specjalnie nowatorski, bo już w okresie międzywojennym wydawano podobne publikacje kartkowe, np. „Systematyczny Przegląd Orzecznictwa” i „Bibliotekę Orzecznictwa”. Nie w szufladach, oczywiście… Dodawano specjalne, solidne, oklejane płótnem skoroszyty, do których w odpowiednie miejsca wkładało się kolejne kartki. Mieliśmy zresztą takie produkty także w czasach nam współczesnych, zanim upowszechniły się komputery. W niektórych krajach są wydawane do dzisiaj. Ten właśnie pomysł, ta szuflada i te skoroszyty, zainspirowały moją wyobraźnię. Skorzystałem z tego pomysłu, stale go rozwijając i modyfikując oraz dostosowując do rosnących, coraz bardziej wyrafinowanych potrzeb. I tak powstał zaczątek tego zbioru. Wzbogacałem go bardzo systematycznie i skrupulatnie. Wszystko robiłem sam, bez niczyjej pomocy, także później.

Ale teraz ma pan to już w komputerze?
Oczywiście. Najwcześniej jak było to możliwe zbiory zostały przeniesione do komputera. Stało się to na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku, po wejściu na rynek pierwszych w miarę szybkich pecetów. To było wybawienie, bo już wtedy stało się jasne, że papier tego wszystkiego nie udźwignie, a moje zdolności i możliwości nie podołają rosnącym wyzwaniom. Ale i tak nie było łatwo. Komputery działały pod DOSem, a pierwsza baza danych, z którą się zetknąłem, była bardzo skomplikowana. To była słynna dBASE. Sam podręcznik – jeszcze wtedy nie było w języku polskim słowa „tutorial” – obejmujący wszystkie tajemnice programu plus komendy DOSa, to były bodajże cztery grube książki. To przerastało moje możliwości, musiałem więc trochę poczekać. Na szczęście dość szybko pojawiła się pierwsza, jak mi się wydaje, a na pewno pierwsza komercyjna polska baza danych, udana i stosunkowo mało skomplikowana. To był program TIG, brat pierwszego polskiego edytora tekstu TAG, gdańskiej firmy InfoService, też zresztą bardzo udanego. TIG był bazą tzw. kartotekową i relacyjną, opartą na ideologii dBASE, co później ułatwiło jej eksport i konwersję. No i te wszystkie moje zbiory ręcznie przeniosłem do tego TIGa. Nie tylko orzeczenia, także bardzo liczne zapisy bibliograficzne.

To była chyba benedyktyńska praca.
Owszem, gdy dzisiaj ją wspominam, trudno mi uwierzyć, że to wszystko zrobiłem. Nieskromnie powiem, że podziwiam siebie za ten wysiłek. To nie tylko zwykły wpis, czyli stukanie po klawiaturze; każde orzeczenie trzeba było otagować, zaindeksować, dokonać specjalnego opisu, wprowadzić tajemne znaki relatywizujące dane z innymi, pozwalające je segregować, łączyć lub rozdzielać itd. Gdy pojawił się biurowy pakiet Microsoftu zawierający system zarządzania bazami danych Access, od razu go kupiłem i do dzisiaj, w nieco nowszej niż pierwsza, ale wcale nie najnowszej wersji używam. Kto wie, czy moja baza nie była pierwszą w Polsce komputerową bazą orzecznictwa i piśmiennictwa?

Udostępniał pan tę bazę komuś? Na przykład kolegom sędziom?
Bazy jako takiej – nie. Ale ilekroć ktoś mnie prosił o pomoc w wyszukaniu orzeczenia albo pozycji piśmiennictwa, zawsze chętnie służyłem pomocą. Robiłem to także z własnej inicjatywy. Zwłaszcza że dla mnie to była „pestka”, a ktoś inny musiałby na te poszukiwania poświęcić dużo czasu i ponieść sporo trudu.

A teraz to będzie dostępne dla szerszego grona użytkowników w formie tych książek, z których pierwsza właśnie się ukazała, czy także w formie elektronicznej?

Pomysł podzielenia się moimi zbiorami jest rozłożony na dwa etapy. Najpierw powstaje wersja papierowa, książkowa, ale Wolters Kluwer myśli o zaimplementowaniu zbioru do Systemu Informacji Prawnej LEX, a następnie stałej, autorskiej aktualizacji.

Pan by to aktualizował?
Na początku zapewne ja, a co potem – zobaczymy. W każdym razie zarówno ja, jak i wydawnictwo mamy nadzieję, że moje
To jest dzieło autorskie, ale proszę powiedzieć, co to oznacza.

W każdym dziele intelektualnym jest pierwiastek autorski, także w tych zbiorach, przy czym w tym wypadku nie chodzi tylko o zawartość bazy, choć to jest jakość sama w sobie, lecz o jej organizację, właściwy dobór orzeczeń i pozycji piśmienniczych, system kojarzeń, tagów itd. Proszę pamiętać, że sam tę bazę stworzyłem, także jako osnowę w aplikacji Access, jest więc moim dziełem. Każde orzeczenie przeczytałem, przeanalizowałem, opisałem, umieściłem we właściwym miejscu i potrafię z niego zrobić użytek, czyli spełnić każde oczekiwanie związane z poszukiwaniem konkretnego orzeczenia albo grupy orzeczeń. To samo dotyczy pozycji bibliograficznych. Istotny pierwiastek autorski jest także w metodzie wiązania ze sobą różnych orzeczeń i innych dokumentów. Nie zawsze łatwo przypisać orzeczenie czy publikację do właściwego artykułu kodeksu, ocenić jego aktualność. Nie ma algorytmu, który pozwoliłby robić to maszynie. Każde orzeczenie trzeba przeczytać, przemyśleć, znaleźć jakiś klucz lub znak syntezy. To samo dotyczy tekstów prawniczych.

Człowiek jest niezbędny?
Absolutnie. Na dodatek ktoś kompetentny – dodam: bardzo kompetentny. On musi zdecydować, że dane orzeczenie nadaje się do upowszechniania, że nie jest kolejnym powtarzającym tę samą tezę i już nic nieznaczącym. Współczesne bazy orzecznictwa chorują na pogłębiającą się chorobę elephantiasis i to jest choroba postępująca i nieuleczalna. Do tego dochodzi swoista dysocjacja i dezintegracja danych.

Czy można powiedzieć, że to jest pana osobisty przegląd orzecznictwa?

Unikałbym określenia „przegląd”. To jest po prostu zbiór wszystkich pozycji piśmiennictwa oraz wszystkich orzeczeń Sądu Najwyższego, z pominięciem całkiem błahych, powtarzających się lub definitywnie nieaktualnych. Jako sędzia orzekający od wielu lat na różnych poziomach sądownictwa, rozumiejący orzecznictwo, znający je i współtworzący, umiem je ogarnąć, ocenić, zakwalifikować i nadać poszczególnym orzeczeniom odpowiednią wagę. Na pewno potrafię też, czego nie zrobią maszyny, znaleźć pierwiastek aktualności w orzeczeniach, które powszechnie w komercyjnych bazach danych są kwalifikowane jako nieaktualne. Etykietka „nieaktualne” jest nadawana w tych bazach orzeczeniom z czysto formalnych powodów, zazwyczaj wtedy, gdy dotyczą przepisu, który już nie obowiązuje. Przepis rzeczywiście nie obowiązuje, ale instytucja, którą normował, działa, albo gdzieś w stanie normatywnym funkcjonuje odpowiednik tego przepisu. Orzeczenie nieaktualne formalnie może więc być i często bywa aktualne ze względu na swoje odniesienia i doniosłość rozstrzygnięcia. Często zdarza się wręcz, że niektóre orzeczenia odżywają, nadając samym sobie aktualność, ponieważ instytucja, której dotyczą nie zniknęła; przeciwnie, rozwija się w kierunku, który został kiedyś w tych orzeczeniach wytyczony. Z tego względu w mojej bazie jest wiele orzeczeń starych, nawet pochodzących z sprzed stu lat. To walor tej bazy nie do przecenienia. Nie znam drugiej takiej. 

Dużo jest takich "wiecznie żywych" instytucji, dla których warto trzymać takie orzecznictwo?
O tak. Prawo cywilne stoi na starych, trwałych fundamentach. Przykład pierwszy z brzegu – przedawnienie, kiedyś nazywane dawnością. To instytucja stara jak prawo, żywa do dziś, więc wszystkie wypowiedzi publikowane na ten temat w dawnym piśmiennictwie prawniczym, także w 19. wieku, mogą być i bywają bardzo przydatne. Pozwalają zrozumieć źródła danej instytucji, kierunki jej rozwoju etc. Bo przecież „wszystko już było”. Mimo archaicznego języka i odniesień do ówczesnego prawa, które niekiedy pobrzmiewa nieco egzotycznie, rdzeń i istota tych publikacji pozostaje ważna i nierzadko bardzo interesująca. Daję autorską gwarancją, że odbiorca szukając jakiejś grupy orzeczeń lub pozycji piśmiennictwa znajdzie właśnie to, co w jego poszukiwaniach jest pożądane oraz istotne.

Bo pan wykonał tę pracę?
Wykonałem całą pracę, którą poszukujący właściwego orzeczenia lub pozycji piśmiennictwa może sobie darować. Robiłem to dla siebie – mnóstwo czasu i wysiłku mnie to kosztowało – i ten wysiłek z nawiązką mi się zwrócił. Wierzę, że korzyść odnieśli również obywatele i sprawy, które osądzałem, bo zbiory były nieocenioną pomocą w pracy sędziowskiej. Teraz mogą służyć innym prawnikom, wszystkich specjalności – i praktykom, i naukowcom.

Pierwszy tom tej publikacji opatrzony jest logo "Gudi Lex". To pański znak firmowy?

Od początku tak nazywałem moje zbiory. Trochę dla zabawy, trochę dla szpanu. „Gudi” to moja młodzieńcza „ksywka”. Opatrywałem tym znakiem różne owoce swojej aktywności, limeryki, zdjęcia, filmy kręcone amatorską kamerą... Obstawałem jednak za jego użyciem przez wydawnictwo głównie dlatego, żeby moje zbiory odróżniały się na rynku od innych oraz były łatwo rozpoznawalne. Chciałbym żeby był także znakiem solidności oraz gwarancją rzetelności.