Zbigniew Ziobro, minister sprawiedliwości i prokurator generalny, lobbuje za szybkim uchwaleniem projektu ustawy o ochronie wolności słowa w internetowych serwisach społecznościowych. Przygotował go jego resort, choć za tworzenie aktów prawnych regulujących usługi elektroniczne odpowiada teraz bezpośrednio premier i i jego kancelaria. Projekt czeka na wpis do wykazu prac legislacyjnych. Jeśli dostanie poparcie rządu, usługodawców internetowych czekają srogie kary nakładane przez nowy organ - Radę Wolności Słowa, którego niezależność budzi duże kontrowersje. Kary przewidziane są za nierozpatrzenie reklamacji dotyczącej ograniczenia dostępu do konta, treści, a także rozpowszechniania treści o charakterze bezprawnym. Jednocześnie w Komisji Europejskiej trwają prace nad projektem rozporządzenia, które tak jak RODO będzie obowiązywało wprost, mającym chronić konsumentów usług cyfrowych. Eksperci zwracają jednak uwagę, że ta filozofia różni się diametralnie od tej resortu sprawiedliwości. Unia bowiem będzie karać portale, gdy te nie zablokują konta czy posta z nielegalnymi treściami.  Marek Zagórski, pełnomocnik rządu ds. cyberbezpieczeństwa, w rozmowie z Bartoszem Paturejem w portalu Onet, wskazał, że przepisy krajowe muszą jednoznacznie wynikać z unijnych, zamiast być konkurencją.

 

Za co chce karać minister Ziobro

Zgodnie z projektem MS internetowy serwis społecznościowy, z którego korzysta w kraju co najmniej milion użytkowników, można ukarać za ograniczanie dostępu do treści, profilu użytkownika, rozpowszechniania treści o charakterze bezprawnym. Kara może być również za nierozpatrzenie reklamacji użytkownika zgodnie z zasadami projektu, czy za brak sprawozdania o reklamacjach. Kara za każdy obowiązek nałożony ustawą może wynieść od 50 tys. zł do 50 milionów złotych, a nakłada ją Rada Wolności Słowa. Jej członkowie co do zasady wybierani będą przez Sejm większością 3/5 głosów, ale gdy żaden z kandydatów nie uzyska takiej większości, wystarczy zwykła. – O tym, czy ukarać, decydować ma upolityczniony regulator internetu, czyli Rada Wolności Słowa - mówi mec. Xawery Konarski, adwokat i partner w kancelarii Traple Konarski Podrecki i Wspólnicy. Można założyć, że będzie ona wybierana podobnie jak Rada Mediów Narodowych. Tyle, że w skład RWS nie będą wchodzić posłowie, ale np. pracownicy jakiegoś ministerstwa.

50 tysięcy złotych kary za godzinne spóźnienie

Na inny problem zwraca uwagę Witold Chomiczewski, radca prawny i wspólnik w kancelarii Lubasz i Wspólnicy. - Radzie Wolności Słowa nie pozostawia się możliwości samodzielnego podejmowania decyzji czy w danym przypadku karę nałożyć. Jeżeli zatem wystąpi choćby najmniejsze naruszenie, to kara musi być nałożona w wysokości co najmniej 50 tys. zł. A praktycznie każdy obowiązek nakładany projektowaną ustawą jest objęty wskazaną sankcją - mówi mec. Chomiczewski. I podaje przykład. Jeżeli użytkownik będzie poinformowany o wyniku rozpatrzenia jego reklamacji w ciągu 49 godzin od wniesienia reklamacji, to będzie to skutkowało nałożeniem co najmniej 50 tys. zł kary. Karą jest bowiem zagrożone rozpatrzenie reklamacji w sposób niezgodny z projektem, a ten przewiduje termin 48 godzin  za poinformowanie użytkownika o sposobie rozpatrzenia jego reklamacji.

Trudne ustalenie treści o charakterze bezprawnym

Na inny problem zwraca uwagę adwokat Joanna Parafianowicz. - Projekt nie przewiduje możliwości odwołania się od nałożonej kary do organu wyższego rzędu. Można jedynie wnieść wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy do tego Rady. To nie typowy środek zaskarżenia, nie ma tu dwuinstancyjności postępowania - dodaje mecenas. Co więcej postępowanie dowodowe jest ściśle ograniczone co do rodzaju dowodów i czasu ich złożenia.  - Nie można zeznań świadków wskazywać jako dowodów naruszenia prawa, a do tego projekt wprowadza to, co jest największą bolączką wielu spraw sądowych czyli prekluzję dowodową. Jeśli nie wykaże się wszystkich dowodów na etapie skargi, to - według propozycji - nie można tych dowodów przytaczać na etapie postępowania - mówi mec. Parafianowicz.

Czytaj również: Sąd administracyjny za słaby na RODO >>

Sąd administracyjny nie zweryfikuje, czy doszło do dezinformacji

A potem ich weryfikacja będzie jeszcze trudniejsza, bo w przypadku kwestionowania decyzji Rady sprawa trafi do sądu administracyjnego. A ten bada tylko kwestie formalne. – Sąd administracyjny weryfikuje przede wszystkim, czy decyzja była wydana zgodnie z prawem. Jego kontrola jest zawężona w porównaniu do procedury cywilnej, gdzie można kwestionować dowody – przyznaje mec. Konarski. Choć zaznacza, że zawsze można kwestionować wysokość kary, bo nie doszło do dezinformacji, czy zamieszczenia treści bezprawnych, choć nie w taki sposób jak w sądzie cywilnym. Zgodnie z projektem zaś  za treści o charakterze bezprawnym rozumie się te naruszające dobra osobiste, dezinformację, treści o charakterze przestępnym, a także te, które naruszają dobre obyczaje w szczególności rozpowszechniają lub pochwalają przemoc, cierpienie lub poniżenie. O tym zaś co jest bezprawne, będzie decydować Rada. Mecenas Parafianowicz nie ma jednak wątpliwości, że projekt zmierza w kierunku zakazania wolności słowa, a nie jej obrony. - Istotę tego projektu porównałabym do efektu mrożącego w sądownictwie. Skoro narażam się na naprawdę niepowetowane straty, to 100 razy zastanowię się, czy opublikować jakąkolwiek informację nie potwierdzoną  w 100 proc. Nikt rozsądny nie napisze np., że jakiś minister mógł przeznaczać publiczne pieniądze na swoje prywatne wydatki, bo będzie czekał z taką informacją do prawomocnego wyroku. Czy jest to wolność słowa? Tak, ale wyłącznie w rozumieniu, że będzie ono bardzo wolno dystrybuowane – mówi adwokat. W całkiem innym kierunku idą propozycje unijne. - Projekt resortu sprawiedliwości, w przeciwieństwie do rozwiązań, nad którymi pracuje Unia, czy tych stosowanych w Niemczech, chce karać za to, że coś zostało pochopnie usunięte – mówi Xawery Konarski.

Unia chce ograniczyć bezprawne blokowanie

Komisja Europejska w grudniu ub.r. przedstawiła projekt rozporządzenia w sprawie jednolitego rynku usług cyfrowych (tzw. akt o usługach cyfrowych). Zgodnie z nim platformy internetowe zawieszają użytkowników często przekazujących ewidentnie nielegalne treści na rozsądny okres i po wydaniu uprzedniego ostrzeżenia użytkowników. Użytkownicy muszą też wiedzieć, czy decyzję o usunięciu podejmuje człowiek czy algorytm, a jeśli algorytm, to według jakich kryteriów. Następnie platformy muszą mieć precyzyjny mechanizm składania i rozpatrywania skarg na swoje działania. W sprawozdaniu o reklamacjach muszą zaś podać liczbę przypadków zawieszenia z podziałem na zawieszenia dokonane w związku z przekazywaniem ewidentnie nielegalnych treści, składaniem bezzasadnych zgłoszeń oraz skarg.  W uzasadnieniu Komisja pisze, że jej propozycja ograniczy ryzyko błędnego lub nieuzasadnionego blokowania wypowiedzi. A jeśli do złamania rozporządzenia, czyli np. nieuzasadnionego zablokowania treści, to państwa członkowskie mają zapewnić, aby maksymalna wartość nałożonych kar nie przekraczała 6 proc. rocznego przychodu lub obrotu danego dostawcy usług pośrednich. – Jak widać Unia też wie, że musi kontrolować dostawców usług internetowych, nie mogą być sami sobie administratorem. Tyle, że robi to w całkiem inny sposób niż Ministerstwo Sprawiedliwości, które właśnie sprzyja fake newsom – ocenia Xawery Konarski. Zauważa bowiem, że z wolności słowa najczęściej korzystają skrajnie prawicowe organizacje, czy ruchy podważające ogólnie akceptowalne prawdy, np. płaskoziemcy, antyszczepionkowcy.

 


W którym kierunku pójdzie Polska

Jest jednak szansa, że Polska będzie sprzyjać właśnie unijnym rozwiązaniom. Jak zauważył Marek Zagórski, tylko na poziomie wspólnotowym możemy liczyć na prawdziwą skuteczność oddziaływania, co pokazał przykład RODO. - Propozycje Polski znalazły się częściowo w projektach Digital Services Act i Digital Markets Act i będziemy nadal nad tym pracować – powiedział Zagórski. 22 stycznia br. zakończyły się bowiem konsultacje unijnego projektu.