Dr Michał Zaremba jest pracownikiem Zakładu Prawa Prasowego Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego.
Przeglądając ustawę o prawie prasowym można natknąć się na zdumiewające relikty z okresu PRL. Już w art. 2 ustawy czytamy, że "organy państwowe zgodnie z Konstytucją Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej stwarzają prasie warunki niezbędne do wykonywania jej funkcji i zadań".
To rzeczywiście rzecz wymagająca natychmiastowej zmiany, choć oczywiście nie jest najważniejsza. Podstawowy problem polega na tym, że w Polsce prawo prasowe i wynikające z niego orzecznictwo sądów krajowych w większym stopniu chronią takie wartości jak prywatność czy dobre imię niż wolność słowa. Nie jest to zgodne z orzecznictwem europejskim, które przyznaje dziennikarzom zdecydowanie więcej praw.
Wolność słowa była i jest fundamentem demokratycznego państwa prawa. A biorąc pod uwagę orzeczenia Europejskiego Trybunału Praw Człowieka nie jest szczególnie trudno zmienić wadliwe polskie prawo, bo jest już przez Trybunał napisane na nowo. Linie orzecznicze są sformułowane, sędziowie strasburscy konsekwentnie je podtrzymują i rozwijają, zatem wystarczy uwzględnić to w ustawie w Polsce. Brakuje tylko woli politycznej.
Przykładem, zresztą jednym z wielu, może być przepis dotyczący autoryzacji. Po wizycie w tej czy innej instytucji urzędnicy bardzo często oczekują autoryzacji, by móc poprawiać wypowiedziane przez siebie słowa.
W Polsce ustawa nakazuje dziennikarzom umożliwić osobie udzielającej wypowiedzi dokonania jej autoryzacji, jeżeli osoba ta zgłosiła takie żądanie. Uchybienie grozi grzywną lub nawet karą ograniczenia wolności. Trybunał w Strasburgu w wyroku w sprawie Jerzego Wizerkaniuka (redaktora naczelnego "Gazety Kościańskiej" - PAP) stwierdził jednak, że przepis ten jest rażąco sprzeczny z konwencją praw człowieka.
Co więcej, Trybunał uznał, że Polska naruszyła konwencję europejską nie dlatego, że miała dobre intencje i chciała chronić jakąś inną ważną wartość, ale jej reakcja była nieproporcjonalna. Nie. Trybunał wprost stwierdził, że autoryzacja właściwie nie wiadomo czemu ma służyć, nie dopatrzył się żadnej wartości, którą autoryzacja miałaby skutecznie realizować. Muszę przyznać, że nie znam innego wyroku, który byłyby równie krytyczny wobec polskich przepisów.
W jednej z Pana publikacji zawarta jest też teza o niedostosowaniu prawa prasowego do nowych technologii.
Polskie przepisy są archaiczne także dlatego, że nie uwzględniają wpływu internetu. W 1984 roku, gdy powstawało prawo prasowe, podział na media i odbiorców był jasno zarysowany. Dzisiaj już tak nie jest. Powstaje pytanie, kto i w jakim zakresie jest dziennikarzem. Jak potraktować tzw. dziennikarstwo obywatelskie? Czy dziennikarze ci powinni posiadać takie same przywileje jak profesjonalni dziennikarze związani z redakcjami? Odpowiedź na to pytanie jest trudna, bo istnieje ryzyko nadużycia tych przywilejów.
Widać to na przykładzie tajemnicy dziennikarskiej, która w Polsce jest bardzo ściśle chroniona. Istnieje tylko kilka sytuacji, gdy dziennikarz ma obowiązek ujawnić swojego informatora, dotyczy to informacji na temat zabójstwa, zamachu terrorystycznego. Chodzi o kilka najpoważniejszych przestępstw, gdy powstaje obowiązek ujawnienia tajemnicy dziennikarskiej. Gdybyśmy jednak przepis ten rozciągnęli na wszystkie osoby, które uważają się za dziennikarzy, to mógłby być on wykorzystywany dla ochrony interesów prywatnych.
Moja propozycja jest taka, żeby zróżnicować ten przywilej w zależności od tego, czy mamy do czynienia z dziennikarzem profesjonalnym czy społecznym. W tym drugim przypadku informatorzy byliby słabiej chronieni, sąd mógłby nakazać ujawnienie informatora.
Ale jak odróżnić dziennikarza od blogera, który w internecie z powodzeniem publikuje wysokiej klasy materiały dziennikarskie?
Prawo prasowe głosi, że dziennikarzem "jest osoba zajmująca się redagowaniem, tworzeniem lub przygotowywaniem materiałów prasowych, zatrudniona przez redakcję albo zajmująca się taką działalnością na rzecz i z upoważnienia redakcji". Czyli dziennikarz to przede wszystkim ktoś, kto przygotowuje materiały i działa w imieniu redakcji. Nie jest to jednak jasne, zwłaszcza w świetle postanowienia stołecznego Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego z 2008 roku. Wynika z niego, że np. bloger może być i dziennikarzem, redaktorem i wydawcą w jednej osobie.
W postanowieniu WSA czytamy, że "skoro w ramach prowadzonej działalności skarżący samodzielnie redaguje, tworzy i przygotowuje materiały, a nadto wyłącznie w jego gestii pozostaje publikacja opracowanych materiałów i całokształt działalności redakcji, to tym samym skupia on trzy wymienione w prawie prasowym funkcje (...), tzn. dziennikarza, redaktora i redaktora naczelnego. Zatem działalność skarżącego mieści się w pojęciu +prasa+". Pokazuje to, że pojęcie redakcji nie jest zdefiniowane precyzyjnie. Warto przy tym pamiętać, że dziennikarstwo obywatelskie prowadzone np. w formie blogów bywa bardzo pożyteczne, są serwisy na bardzo wysokim poziomie, i na pewno warto chronić osoby, które je prowadzą.
Ale jednak trudno sobie wyobrazić, by dziennikarstwo obywatelskie mogło zastąpić profesjonalne redakcje.
Historia demokracji jest ściśle powiązana z historią prasy. To, co obserwujemy dzisiaj, czyli stopniowe zanikanie profesjonalnego dziennikarstwa, jest niebezpiecznym eksperymentem. Nie możemy przecież liczyć wyłącznie na dziennikarzy blogowych, którzy i tak w dużej mierze korzystają z prasy i piszą jedynie komentarze, felietony. Ostatecznie liczą się informacje, które są rezultatem pytań, poszukiwań. Nie chciałbym, by media opierały się wyłącznie na źródłach oficjalnych i informacjach uzyskanych wyłącznie od rzeczników prasowych. To świetne dla demokracji, że są dziennikarze profesjonalni i społecznościowi, ale gdybym miał żyć bez profesjonalnej prasy, to byłby to powód do niepokoju.
Pamiętajmy, że praca profesjonalnych dziennikarzy, którzy patrzą władzy na ręce i odsłaniają kulisy życia publicznego jest kluczowa dla demokracji. Nie chodzi przecież o to, by relacjonować tylko to, co odkryła Najwyższa Izba Kontroli czy prokuratura, ale o to, by niezależnie docierać do ważnych informacji. Takie dziennikarstwo powinno być wspierane.
Istnieje pomysł, by wzmocnić media publiczne, radio i telewizję, przez wprowadzenie powszechnej obowiązkowej opłaty audiowizualnej.
O wiele ważniejsza niż media publiczne jest prasa. Telewizja często informuje o tym, o czym wcześniej pisały gazety, bo to one wyznaczają agendę. Poza tym dziennikarze prasowi, choćby tylko ze względu na specyfikę artykułu prasowego, mogą o wiele obszerniej, a przez to wnikliwiej przedstawiać różne problemy trapiące państwo. Dlatego, gdybym miał wybierać między wspieraniem mediów publicznych a prasy, to z tych powodów wybrałbym prasę.
Można byłoby przy tym zastosować taki model jak przy wspieraniu organizacji pożytku publicznego. Każdy Polak co roku w zeznaniu podatkowym deklarowałby pół procenta lub cały procent podatku wskazując konkretny tytuł prasowy, który miałby być dofinansowany. Oczywiście należałoby wprowadzić ograniczenia związane z charakterem tych tytułów. Chodziłoby o to, by wspierać tylko te, które publikują materiały demaskujące nadużycia władz publicznych, a nie media plotkarskie czy jakiekolwiek inne.
Wielką zaletą tej propozycji jest to, że te dofinansowane redakcje byłyby niezależne z jednej strony od rynku, a z drugiej strony od władz. Ten przywilej należałoby powiązać z samoregulacją w mediach np. w postaci specjalnej komisji wybieranej przez wydawców. W przypadku rażącego naruszania zasad etyki dziennikarskiej danej redakcji komisja decydowałaby o zawieszeniu tytułu w korzystaniu z tych pieniędzy. Dzisiaj ta samoregulacja nie działa, ponieważ redakcje musiałyby dobrowolnie się ograniczać, a tym nie są szczególnie zainteresowane.
Wprowadzenie tego pomysłu w życie oznaczałoby kilkaset milionów złotych mniej w budżecie państwa. Ale z punktu widzenia ekonomii należy wziąć pod uwagę ogromne korzyści, które i dziś nie są wliczone do cen gazet. A przecież oczywistym jest, że wszyscy obywatele korzystają z tego, że żyją w państwie, które nie jest skorumpowane, a nie tylko ci, którzy kupują gazety. Gdyby w cenie gazet były uwzględnione wszystkie korzyści społeczne musielibyśmy o wiele więcej za nie płacić.
Rozmawiał Norbert Nowotnik (PAP)