W ostatnich miesiącach biliśmy już rekordy ćwierćwiecza najniższej stopy bezrobocia rejestrowanego, najniższej stopy bezrobocia w ujęciu BAEL, najniższego bezrobocia osób w wieku do 24 roku życia, najniższego bezrobocia kobiet, najniższej liczby bezrobotnych (ogółem i w wielu podgrupach), największej liczby pracujących w sektorze przedsiębiorstw, największej liczby pracujących w sektorze produkcyjnym… Nieźle jest z ogólną liczbą pracujących, poprawiają się także wskaźniki zatrudnienia osób w wieku 50+.

Jeśli więc kiedyś jest dobry moment na przyśpieszenie wzrostu wynagrodzenia minimalnego – to właśnie teraz. Przypomnijmy: realny wzrost płacy minimalnej w od stycznia 2008 roku do stycznia 2014 roku, czyli w końcówce rządów PO-PSL, wynosił zaledwie 13,6 proc.

 

Czyta też: Szwed: Konkurowanie niskimi płacami to droga donikąd >>>

Sytuacja demograficzna

Idealnie byłoby, gdyby to nadrabianie wzrostu płacy minimalnej nastąpiło wcześniej – w przyszłym roku koniunktura gospodarcza ma nieco zwolnić, a bezrobocie prawdopodobnie zacznie rosnąć w nadchodzących kilku-kilkunastu miesiącach (bijemy właśnie rekord najdłuższego okresu spadku stopy bezrobocia licząc rok do roku: wynosi on już 5 lat i 8 miesięcy). Ale tak już jest z polityką: potrzebuje danych, których zbieranie i analiza trwa, aparat biurokratyczny ma swoją inercję, a na to nakłada się rytm wyborów parlamentarnych.

I jeszcze jedna niezwykle ważna uwaga: PiS może pozwolić sobie na nieco większą śmiałość nie tylko ze względu na nagromadzenie ekonomicznych rekordów, ale także dlatego, że mamy dziś inną sytuację demograficzną niż np. ta 10 lat temu. Dekadę temu na rynek pracy wchodziło więcej młodych osób, niż z niego schodziło przechodząc na emerytury – i w mediach mnożyły się wypowiedzi o starszych pracownikach, którzy „blokują miejsca pracy” młodym, wchodzącym na rynek. Wspomniane dodatnie saldo osób w wieku produkcyjnym, którego nasza gospodarka nie potrafiła wchłonąć, przyczyniło się do fali emigracyjnej.

Dziś, mimo lepszej sytuacji ekonomicznej niż wtedy, emigracja wcale nie jest mniejsza – za granicą przebywa ponad 2,5 mln Polaków. W ostatnich latach liczba ta rosła, a nie malała. Jednocześnie nadwyżka liczby osób zyskujących uprawnienia emerytalne ponad tych, którzy wchodzą na rynek pracy po skończeniu zawodówek, szkół średnich i studiów, wynosi grubo ponad 100 tys. Pomijając więc emigrację i imigrację, do 2024 roku nasz rynek pracy stanie się uboższy o ok. 500-700 tys. par rąk do pracy. To 5 proc. wszystkich pracujących w naszym kraju.

 

Demografia przyczynia się więc do rosnących problemów kadrowych i w rezultacie: do powstania presji podwyżkowej, jakiej nie mieliśmy na naszym rynku jeszcze nigdy. To oznacza, że koszty i ryzyka, związane ze zdecydowanym podwyższaniem płacy minimalnej, będą mniej odczuwalne.

Zaplanowane przez obecny rząd roczne skoki płacy minimalnej o 15,6 proc. w 2020 roku i o 15,4 proc. w 2021 roku wcale nie są rekordowe nawet w ostatnim dwudziestoleciu. Od początku stulecia najwyższy roczny skok odnotowaliśmy w 2008 roku, gdy wzrosło ono o 20,3 proc. Jeśli faktycznie w przyszłym roku będziemy się cieszyli płacą minimalną na poziomie 2600 zł brutto, to w relacji do 2015 roku możemy mówić o wzroście o 40,5 proc., za który w całości odpowiadają rządy PiS. Dla porównania, w latach 2008–2011 taki skumulowany czteroletni wzrost wynosił 48,1 proc., przy czym decyzja o stopie w latach 2009, 2010 i 2011 zapadła podczas rządów Donalda Tuska. Natomiast w latach 2005–2009 (decyzje rządów SLD-PSL oraz PiS-LPR-Samoobrona) wzrost wyniósł 50,3 proc..