W Polsce działają 22 szpitale jednoimienne, które w marcu zostały powołane tylko do przyjmowania i leczenia pacjentów z COVID-19. Dwa z nich – w Wolicy i w Gdańsku – powróciły do swojej działalności sprzed epidemii. A obecnie trwa dyskusja między rządzącymi a samymi dyrektorami szpitali na temat ich przyszłości skoro epidemia wygasa. Eksperci nieoficjalnie przyznają, że tych szpitali jest za dużo i są niepotrzebnie blokowane, bo w każdym z nich wystarczyłby jedynie oddział dla pacjentów z koronawirusem. 

-Dobowa liczba diagnozowanych przypadków oscyluje wokół 250.  Podobnie jak i w kwietniu, ale epidemia się nie pogłębia.  Czekaliśmy na wariant włoski, a na szczęście nie przyszedł. Nawet jeśli stwierdzamy u pacjentów COVID-19, to większości przechodzą go łagodnie i leczą się raczej w domu, nie wymagają respiratora - mówi anonimowo lekarka z Wojewódzkiego Szpitala Zakaźnego w Warszawie.

Czytaj w LEX: Ograniczenia w udzielaniu świadczeń przez personel medyczny mający kontakt z pacjentami z koronawirusem >

Leczenie w szpitalach jednoimiennych będzie częściowo zablokowane

Minister zdrowia jednak  cały czas podkreśla, że chce zachować sieć szpitali jednoimiennych na wypadek ewentualnej nowej fali zachorowań na COVID-19 na jesieni. - Nikt  by nam nie wybaczył, gdybyśmy zlikwidowali szpitale jednoimienne i zaczynali je od nowa wskrzeszać we wrześniu lub październiku, gdy pojawi się ewentualna fala. Dlatego chcemy częściowo wygasić te łóżka, ale zachować pewną bazę, by mogły one bardzo szybko wrócić do pełnej swojej mocy - mówił Waldemar Kraska, wiceminister zdrowia podczas wtorkowego posiedzenia sejmowej Komisji Zdrowia.

Czytaj w LEX: Wpływ Tarczy 4.0 na działalność podmiotów leczniczych >

Problem jednak w tym, że szpitale jednoimienne mają zablokowane prowadzenie szerokiego wachlarza terapii i operacji, a łóżka w nich  stoją puste i są najwyżej w 80 proc zapełnione. - U nas liczba zdiagnozowanych przypadków koronawirusa spada. Nie wiemy jednak co nas dalej czeka. Jeśli mamy wracać do normalnego działania, to będzie to bardzo trudne, gdyż przed epidemią przyjmowaliśmy miesięcznie np. 1000 porodów, przeprowadzaliśmy operacje zaćmy czy endoprotezoplastyki stawu biodrowego. Do nas teraz pacjenci szybko nie zechcą wrócić - mówi Ryszard Rudnik, dyrektor Szpitala Powiatowego w Raciborzu, przemianowanego na jednoimienny.

 

Wiele osób, a zwłaszcza zarządzających pozostałymi szpitalami zarzuca, że placówki jednoimienne zarobiły na koronawirusie, podczas gdy ich personel pracy miał niewiele bo liczba zachorowań była mniejsza niż się spodziewano. Wiceminister Kraska przytoczył w Sejmie dane mówiące o tym, że łączny zysk w marcu i w kwietniu szpitali jednoimiennych wyniósł około 168 mln zł, a koszty z działalności znacząco spadły. Podał przykład szpitala w Grudziądzu, który "odbił się od dna" i wypracował 16 mln zł zysku

Czytaj w LEX: Odpowiedzialność za błąd medyczny w czasie epidemii >

Szpitale jednoimienne lekko nad kreską

Jednak dyrektor Rudnik z Raciborza odpiera te zarzuty wskazując, że szpital dostał tyle pieniędzy z NFZ, że faktycznie wystarczyło mu na funkcjonowanie, ale miał też duże koszty. Warto tu przypomnieć, że oprócz comiesięcznego ryczałtu z tytułu pozostawania w sieci zabezpieczenia społecznego, szpitale jednoimienne dostawały dodatkowe pieniądze za pozostawanie w gotowości do leczenia pacjentów z COVID-19. -Owszem finansowanie nie jest złe, ale te dodatkowe środki na walkę z COVID-19 pozwoliły nam pokryć straty, które mieliśmy z tego tytułu, że musieliśmy zaprzestać udzielania świadczeń odrębnie kontraktowanych. Czyli m.in. przyjmowania porodów czy usuwania zaćm - wskazuje dyrektor Rudnik.

Dla przykładu w styczniu 2020  raciborski szpital dostał z 7,7 mln zł z NFZ, a w marcu zaś, kiedy już wybuchła epidemia, 10 mln 600 tys. zł, a kosztów wygenerował na prawie 9 mln zł. Te koszty to m.in. zakup sprzętu czy środków ochrony osobistej. Oprócz tego przez cały okres trwania epidemii szpital zebrał 5 mln zł darowizn.

Zobacz w LEX: Zdarzenia niepożądane w placówce medycznej - zadania kadry zarządzającej oraz personelu >

Leczenie w szpitalach jednoimiennych zablokowane dla innych

Inny jeszcze problem mają szpitale niejednoimienne, ale z oddziałami zakaźnymi. One są poblokowane na przyjmowanie innych pacjentów. - W moim szpitalu, na jednym z oddziałów mamy przygotowane 54 łóżka dla pacjentów z COVID-19, z czego 4 są zajęte. Reszta stoi pusta. Takie działanie rządu nie ma sensu. Tym bardziej, że my nie możemy przyjmować teraz pacjentów z HIV, z zapaleniem wątroby, z zapaleniem mózgowo-rdzeniowym. Przecież to są poważne choroby zakaźne i ci pacjenci, dla których brakuje miejsc, będą się borykać z poważnymi konsekwencjami nieleczenia - mówi prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Chorób Zakaźnych.

Czytaj w LEX: Zmiany w realizacji i rozliczaniu umów o udzielanie świadczeń w związku z epidemią koronawirusa - ułatwienia dla świadczeniodawców >

Poza tym dyrektorzy szpitali jednoimiennych i tych z oddziałami zakaźnymi  boją się, że zacznie z nich odchodzić personel. W szpitalach jednoimiennych chirurdzy np. nie przeprowadzają zabiegów. Dodatkowo od maja, mocą rozporządzenia ministra zdrowia, obwiązuje nakaz pracy w jednym szpitalu dla osób zajmujących się pacjentami z COVID-19. W zamian za to personel dostaje rekompensaty finansowe. - To jest absurdalny nakaz. Minister podważył nim skuteczność środków ochrony osobistej jakich używają lekarze i pielęgniarki, a zasugerował, że roznoszą chorobę. Ludzie zaczną odchodzić z pracy - zauważa prof. Flisiak.

Wiceminister Kraska poinformował jednak w Sejmie, że w tej chwili w Ministerstwie Zdrowia trwają prace nad złagodzeniem tego przepisu tak, aby dyrektor placówki mógł z tego obowiązku zwolnić. Zapewnił, że w ciągu kilkunastu dni takie rozporządzenie powinno się ukazać.