Z ogromnym zainteresowaniem przeczytałem na łamach "Palestry" artykuł adw. Macieja Gutowskiego "Kilka uwag o zmieniającej się adwokaturze" http://www.palestra.pl/index.php?go=numerspistresci&id=129.
Artykuł bardzo ciekawy, pisany przez osobę bardzo głęboko osadzoną w tradycji adwokackiej, dziekana jednej z największych izb adwokackich w Polsce, a jednocześnie (względnie) młodego adwokata i profesora uniwersyteckiego. Wszystkie te czynniki sprawiają, że nad głosem adw. Gutowskiego należy pochylić się szczególnie wnikliwie.
Poznaniak krytykuje Warszawiaków
Przede wszystkim pragnę odnieść się do uwag Autora poczynionych względem skomplikowanej sytuacji izby warszawskiej, której spory wewnętrzne odbijają się szerokim echem w całym kraju. Z lektury tej części artykułu odniosłem wrażenie, że Autor sugeruje, że negatywne zjawiska które pojawiły się w Izbie warszawskiej, a których nie ma w wielkopolskiej, mają w jakimś stopniu związek ze szczególnymi cechami charakteru wielkopolskich adwokatów i tamtejszej elity samorządowej. Nie negując tej możliwości wskazać pragnę, że w izbie warszawskiej przemiany ostatnich lat wywarły znacznie bardziej wyraźne piętno, niż w innych izbach kraju.
Adwokatem jestem od 11 lat. Gdy wpisywany byłem na listę w 2003r., czynnych adwokatów w Warszawie było mniej więcej tysiąc. Adwokaci sądowi znali się z sal sądowych, aplikacji, z racji powiązań rodzinnych bądź towarzyskich. Szczególnie bliskie więzy łączyły działaczy samorządowych z ogółem adwokatów. Kariera samorządowa trwała dziesiątki lat, podczas których tak adwokaci mogli sobie wyrobić zdanie o działaczach, jak i działacze o adwokatach. Aplikantów było niewielu (mój rocznik liczył sobie 50 osób), wpisy pozaaplikacyjne tak rzadkie, że śmiało można powiedzieć, że nie było anonimowych adwokatów dla władz samorządowych, a i ogół działaczy był stale obserwowany przez adwokatów. Atmosferę z tamtych lat streścił mi w anegdotce śp. dziekan (w l. 1995-2001) Andrzej Tomaszewski. Otóż dawno temu był utarty zwyczaj, że członkowie prezydium ORA spożywali na koszt Rady obiady w dzień posiedzeń. W pewnym momencie jeden z dziekanów powiedział, że trzeba z tego zrezygnować, bo "co koledzy sobie pomyślą, jak się dowiedzą, że na ich koszt jemy obiady". O pensjach dla działaczy nie mogło być mowy także i dlatego, że kasa samorządowa stale była pusta. Przyznawano jedynie członkom prezydium kilkusetzłotowy ryczałt na paliwo. Można więc powiedzieć że na początku lat 2000-cznych adwokatura warszawska pielęgnowała jak najlepsze tradycje przedwojenne, skromności i oszczędności.
Masowy napływ aplikantów
Sytuacja ta uległa gwałtownej zmianie pod koniec dekady. Reforma naboru na aplikację zdjęła niejako aplikantom kajdany razem z butami. Pojawiła się rzesza aplikantów obowiązanych nie tylko do płacenia składki, ale i do wnoszenia wysokich opłat za szkolenie. Aplikantów było tak dużo, że część aplikantów przez dwa lata nie miała patrona. Inni często mieli patrona tylko na papierze. Przymykano przy tym oko na zatrudnianie poza kancelariami, a dyscyplina i frekwencja na zajęciach mocno kulały. W efekcie szeregi adwokatury zasiliła rzesza młodych adwokatów, dość powierzchownie zintegrowanych ze środowiskiem adwokackim.
Skutki? Po ostatnim ślubowaniu izba warszawska liczy ok. 3.500 adwokatów wykonujących zawód. Z tego przeszło 2/3 ma krótszy staż niż 5-letni. Ostatnio pewnie znajomy, starszy adwokat sądowy skonstatował ze zdziwieniem, że spędził cały dzień na sprawach w sądzie okręgowym i nie spotkał nikogo znajomego!
Dużo adwokatów, wysokie dochody
Ale finansowo otwarcie opłaciło się. Do kasy izbowej wpłynął prawdziwy potok pieniędzy. Potrojenie liczby adwokatów oznacza przecież potrojenie wpływów ze składek! W 2009r. budżet ORA w Warszawie wynosił nieco ponad 6 mln zł. W zeszłym roku 13 mln. Tymczasem nadal mieliśmy zbliżone koszty stałe: nadal mieliśmy jednego dziekana, Radę. jeden wynajmowany budynek i zbliżoną liczbę pracowników. Pojawiły się nadwyżki, które można było wydać. A to na organizację imprez, a to inne cele. Dlaczego część nie na siebie? Przecież ciężko pracujemy, a za pracę należy się płaca. Jeżeli zaś ktoś chce coś robić dla samorządu, to też damy mu za to pieniądze.
Narasta rywalizacja
Dodatkowo pojawiło się nowe zjawisko rywalizacji politycznej o miejsce we władzach. Tradycją było, że do kandydowania do Rady należało być poproszonym przez dziekana. Należało przejść swoiste cursus honorum, od z-cy członka, poprzez członka ORA, a potem dziekan zapraszał daną osobę do prezydium. Przyjęte było, że dziekanem wybierany był wicedziekan. W ten sposób była zapewniona stabilizacja w organach władzy, autorytet uzyskany przez lata i ogromne doświadczenie nowego dziekana. Pierwszą oznaką, ze ten system szwankuje były wybory w 2007r., kiedy to m.in. adw. Paweł Rybiński, obecny dziekan, utworzył grupę wyborczą i dzięki poparciu młodych adwokatów, ale bez aprobaty prezydium, m.in. on został wybrany do Rady. Po kolejnych wyborach pojawił się kolejny dysonans, gdy jedna z młodych adwokatek w głosowaniu pokonała dotychczasowego wicedziekana i sama została wicedziekanem, pomimo że nie piastowała niższej funkcji wcześniej w prezydium.
W tej sytuacji zeszłoroczne wybory jedynie zmyły ostatnie bariery. Dziekanem został wybrany adwokat spoza prezydium ORA, którego jedyną rekomendacją była umiejętność organizacji imprez sportowych. Jako członek ORA kierował bowiem komisją sportu. Startował w wyborach bez aprobaty reszty członków Rady, którzy gremialnie poparli wicedziekana adw. Tomaszka. Nie dziwi więc, że nie weszły do Rady rekomendowane przez nowego dziekana osoby, z jednym, czy dwoma wyjątkami. Do Rady weszło kilku nowych adwokatów, z których dwu zasiadło potem w prezydium. Jeden z nich został rzecznikiem dyscyplinarnym, pomimo, że w chwili wyboru miał nieco ponad trzyletni staż adwokacki!
Dziekan bez poparcia
Od samego początku widać było, że skład Rady nie gwarantuje jednomyślności, nowy dziekan nie posiada bowiem autorytetu, a w tle były poczynione obietnice wyborcze. Adwokaci pamiętali bowiem, że obiecano oszczędności finansowe i radykalne obniżenie składki adwokackiej. Niejako w sprzeczności z tym obiecywano także aktywną politykę Rady. Na to nałożyło się
poczucie słabości Rady i chęć zjednania sobie sojuszników pieniędzmi. Nic dziwi więc, że przy tylu priorytetach obniżkę składki zepchnięto na dalszy plan i przed majowym zgromadzeniem prości adwokaci ze wściekłością zauważyli, że zamiast oszczędności jest rozdawnictwo na jeszcze większą skalę, a składka ma być obniżona tylko o 20 zł, czyli z grubsza tyle, o ile NRA obniżyła w tym i zeszłym roku odpis. Efekt znamy: szeregowi adwokaci zgłosili własny projekt budżetu, wraz z obniżką składki o połowę i cięciem wydatków na pensje samorządowe i komisje. Został on przyjęty większością 495 głosujących do 187 przeciw. Dziekan zaś zagroził podaniem Rady do dymisji i zarządzeniem nowych wyborów.
Problemy narastały
Z powyższej analizy wynika, że zaistniałe spory w izbie warszawskiej nie mają bynajmniej podłoża w specjalnych cechach charakteru warszawiaków, czy też obecnego dziekana. Po prostu teraz ujawniły się problemy, które narastały w warszawskim samorządzie od lat, których źródłem był stopniowy rozpad tradycyjnych wartości samorządowych wywołany tak niespodziewanym strumieniem pieniędzy, jak i potrojeniem w krótkim czasie liczby członków. Dla których zarówno działacze samorządowi są anonimowi, jak i oni są nieznani członkom władz. W tej sytuacji naturalne są zarówno niespotykanie szybkie kariery samorządowe, jak i równie szybki upadek. Wspomniany dziekan Rybiński wygrał wybory dzięki swej pracy w komisji sportu i dobremu przemówieniu. Wystarczyło to, aby wygrać wybory, ale nie dało autorytetu, ani w Radzie, ani pośród ogółu adwokatów, koniecznego aby sprawnie kierować Izbą.
Cały kraj patrzy na stolicę
W innych izbach napływ nowych adwokatów był znacznie słabszy, więc siłą rzeczy nie stanęły one przed podobnymi wyzwaniami, co warszawska. Z drugiej strony podkreślić pragnę, że o ile Warszawa zapoczątkowała niechlubny proceder rozdawnictwa pieniędzy składkowych, to także w Warszawie oddolny ruch adwokatów spowodował radykalną zmianę kierunku, tak aby samorząd warszawski był nadal tani, skromny i społeczny, jakim był jeszcze 5 lat temu. Obecnie wszystkie działania stołecznych samorządowców są obserwowane pilnie przez ogół adwokatów, którzy nauczyli się, że zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza. Działacze zaś wiedzą, że obietnice składane przed wyborami należy traktować poważnie, a każdą złotówkę wydawaną z izbowej kasy należy obejrzeć przed wydaniem dwa razy. Dodatkowo rozwinęły się oddolne struktury samorządowe w formie kół adwokackich, stanowiących naturalny stopień pośredni pomiędzy szeregowymi adwokatami, a władzą samorządową. Do koła adwokatów sądowych, któremu mam zaszczyt przewodniczyć, w zeszłym roku zapisało się ponad 150 adwokatów. Mniej adwokatów, ale za to bardzo prężnie działa w kole młodych, które stanowi prawdziwy adwokacki think-tank. W zaawansowanej fazie organizacji jest struktura samorządowa kobiet-adwokatów, które chcą jednak skupić się nie na lansowaniu ideologii feministycznej, lecz na rozwiązywaniu rzeczywistych problemów kobiet w społeczeństwie.
Duża izba, wielkie problemy
W tej sytuacji jestem przekonany, że adwokatura warszawska przeżywa niewątpliwie okres poszukiwania rozwiązań adekwatnych dla swojej wielkości. Rozsadzone zostały stare, tradycyjne struktury, opierające się na zaufaniu i osobistych więziach łączących adwokatów z działaczami. Konieczne jest więc wprowadzenie nowych, instytucjonalnych rozwiązań, które będą dopasowane do nowych realiów, gdy izba liczy nie kilkuset członków, ale 5-6.000. Alternatywą jest podział izby warszawskiej na kilka mniejsze. Takie rozwiązanie nie daje jednak gwarancji, że sprawy samorządowe będą prowadzone w tych nowych izbach, tak jak kiedyś w Warszawie. Bardzo trudno bowiem odbudować zaufanie adwokatów do działaczy, które było tradycyjną opoką warszawskiego samorządu. Raczej podzielić należy tezę dziekana Gutowskiego, że w nowych okolicznościach nie wystarczy tylko uzyskać nominację na urząd samorządowy, ale potem należy udowodnić, że się na ten wybór zasłużyło.