Pod koniec marca, kilka dni po wyroku w sprawie strajku sprzed pięciu lat, w fabryce Maruti Suzuki w Manesar robotnicy odeszli od taśmy. Praca stanęła na godzinę w pięciu innych fabrykach w Manesar i Gurgaon, miastach satelickich Delhi, w północnych Indiach.

Jedna osoba zginęła w wypadku, a cała armia robotników ponosi odpowiedzialność i jest karana, ponieważ pochodzą z ubogich warstw społeczeństwa” - mówił dziennikowi "Hindustan Times" Ram Kumar, jeden z liderów związków zawodowych.

Wyrok był surowy, na kary więzienia skazano 31 osób, w tym 13 na dożywocie. Jednak 117 robotników uniewinniono. Kilkudziesięciu z nich przesiedziało w więzieniu kilka lat, czekając na werdykt.

Pięć lat wcześniej Jiya Lal odszedł od taśmy, słysząc wyzwiska kierownika zmiany. Zdaniem robotników, Sangram Kumar Majhi szydził z niskiej kasty robotnika. Kierownictwo fabryki twierdziło potem, że Lal rzucił się z pięściami na przełożonego. Robotnicy zaprzeczali.

W fabryce wybuchły wówczas jedne z największych zamieszek w indyjskim przemyśle we współczesnych Indiach. Jeszcze próbowano negocjować. Nie chodziło tylko o sytuacje z Jiya Lalem, ale o podwyżki pensji. Sytuacja w fabryce była napięta od dłuższego czasu. Wcześniej przez wiele miesięcy koncern samochodowy odmawiał uznania związku zawodowego, a potem podwyżek.

Dwie zmiany robotników zablokowały fabrykę, zaczął się lincz menedżerów i bijatyka z ochroną. Sąd uznał, że to robotnicy podpalili fabrykę. W pożarze zginął szef kadr Awanish Kumar Dev.

Po czterech miesiącach przestoju i 40 spotkaniach zarząd fabryki przystał na podwyżki. Płace wzrosły o prawie 50 proc., każdy z pracowników dostał średnio 900 zł więcej. Telewizja NDTV donosiła, że udział kosztów pracy w sprzedaży wzrósł o pół proc. do 2,9 proc. Koncern aż tak dużo nie stracił, bo w branży średnia wynosi 4-5 proc.

Nikt z nas nie wyobraża sobie takiego strajku, nie mówiąc już o zakładaniu związku zawodowego” - mówi Lakshmi, 38-letnia pracownica fabryki w Okhla, przemysłowej dzielnicy Delhi. „W każdej chwili kogoś zwalniają, rotacja jest bardzo duża” - dodaje, prosząc, by nie podawać nazwy jej fabryki.

"Oficjalnie w Indiach odsetek robotników, którzy należą do związków zawodowych, szacuje się na 9-10 proc. Ale ta liczba nie jest prawdziwa, bo dotyczy tylko zatrudnionych w tzw. oficjalnym sektorze, podczas gdy w szarej strefie pracuje 92 proc. robotników - komentuje dla portalu Scroll.in Marcel Van Der Linden, historyk pracy. - W rzeczywistości tylko 2 proc. robotników jest członkami związków".

Lakshmi zarabia około 9-10 tys. rupii (ok. 600 zł), mimo że rząd podniósł pracę minimalną do 13 tys. rupii. „Ale często nie dostaję wypłaty przez kilka miesięcy” - opowiada. To akurat norma. Według Międzynarodowej Organizacji Pracy afiliowanej przy ONZ, aż 74 proc kobiet i 45 proc. mężczyzn w branży tekstylnej nie dostaje wypłat na czas.

[-DOKUMENT_HTML-]

Co gorsza, Lakshmi pracuje czasami 10 i 12 godzin bez wynagrodzenia za godziny nadliczbowe. Taka dodatkowa praca jest raczej obowiązkiem i uchylanie się od niej może kosztować wyrzucenie z fabryki. „Pracujemy bardzo szybko, przerwy mamy bardzo rzadko. Pod koniec dnia trudno się skupić, a kierownik wciąż goni. Kiedy wracam do domu, ledwo widzę, ledwo stoję” - tłumaczy Lakshmi.

"Za 10 tys. rupii trudno wyżyć w Delhi. Mąż pracuje za dniówkę na budowach. Czasami wraca bez grosza do domu" - dodaje kobieta, która na utrzymaniu ma dwójkę dzieci. Większość pieniędzy idzie na jedzenie i czynsz, który nawet w slumsie trzeba płacić. Dzieci chodzą do państwowej szkoły i Lakshmi marzy, żeby wysłać je do prywatnej, choćby najtańszej.

„Nie stać nas na wydatek 3-4 tys. rupii więcej. Razem z mężem w miesiącu oszczędzamy ledwie kilka tysięcy rupii. Odkładamy na czarną godzinę, jak dzieci zachorują” - dodaje.

Kareem Mahmud, 34-letni rikszarz z okolic Civil Lines w północnym Delhi mówi, że dziennie ma ledwie kilkanaście kursów rikszą. Zazwyczaj dostaje po 50-60 rupii (ok. 3,5 zł), więcej jeśli przewozi ładunek. „Od święta trafi się biały turysta, który zapłaci trzy, cztery razy więcej” - dodaje z uśmiechem.

Z tego koło 100-120 rupii (6-7 zł) wydaje na jedzenie w przydrożnych knajpkach, obowiązkowy tytoń do żucia i komórkę. Resztę wysyła rodzinie w wiosce położonej na północ od Delhi. „W wiosce mogę pracować u kogoś na roli, ale to zazwyczaj tylko praca sezonowa i jeszcze gorzej płatna. I tak mam dobrze, bo nie muszę zbierać złomu, jak niektórzy sąsiedzi” - tłumaczy, dodając, że marzy o własnym małym sklepie.

Mówi, że powinien zarabiać zdecydowanie więcej. „Życie jest ciężkie. Nie jest sprawiedliwe. Ale z pomocą Boga kiedyś uśmiechnie się szczęście” - kończy. (PAP)