W 2001 r. do rewizji budżetu rząd został zmuszony znacznym ubytkiem dochodów, spowodowanym niższym tempem wzrostu gospodarczego, niższą inflacją oraz mocnym w pierwszym półroczu złotym. W efekcie w lipcu musiał zwiększyć deficyt o 8,6 mln zł - do 29,14 mld zł.

Dodatkowych środków nie starczyło jednak na długo i w listopadzie doszło do kolejnej nowelizacji. Tym razem rząd zwiększył deficyt o dodatkowe 3,8 mld zł, a środki te miały być przeznaczone na spłatę zaległych zobowiązań budżetu wobec sektora finansów publicznych. Chodziło m.in. o spłatę zaległych zobowiązań budżetu, aby nie narastały w tempie karnych odsetek.

"Dotyczy to na przykład zaległości tkwiących w Funduszu Pracy, w płatnościach dla kombatantów, w służbie zdrowia, związanych z procedurami wysokospecjalistycznymi. Także zaległości wobec PKO BP związanych z realizacją książeczek mieszkaniowych. Razem na 3,8 mld zł" - mówił wtedy ówczesny szef resortu finansów Marek Belka.

Kolejną nowelę, już za kadencji ministra finansów Jacka Rostowskiego, przeprowadzono w 2009 r. i przewidywała ona wzrost deficytu budżetowego z 18,2 mld zł do 27,2 mld zł. Również i w tym przypadku powodem noweli było znaczne spowolnienie tempa wzrostu gospodarczego.

W tegorocznym budżecie resort Jacka Rostowskiego założył, że nasza gospodarka będzie rozwijać się w tempie 2,2 proc. PKB, a średnioroczna inflacja wyniesie 2,7 proc. Wiadomo jednak, że szacunki te się nie sprawdzą, a sam resort finansów obecnie przewiduje, iż dynamika PKB wyniesie 1,5 proc.

Według ustawy budżetowej dochody miały wynieść 299 mld 385 mln 300 tys. zł, a wydatki miały być nie wyższe niż 334 mld 950 mln 800 tys. zł. W efekcie tegoroczny deficyt miał nie przekroczyć 35 mld 565 mln 500 tys. zł. Przed miesiącem premier Donald Tusk poinformował, że w państwowej kasie zabraknie w tym roku ok. 24 mld zł. W efekcie deficyt ma zostać zwiększony o 16 mld zł, a dodatkowo rząd zakłada oszczędności na poziomie ok. 8,5 mld.

Ekonomista Banku Pekao Adam Antoniak ocenił, że nowelizacja budżetu to nie koniec świata. „To nie jest tak, że nagle rząd prowadzi zupełnie nieodpowiedzialną politykę. Z drugiej jednak strony sam fakt, że ona ma miejsce, też nie świadczy dobrze o tym, jak tegoroczny budżet był planowany, zwłaszcza że od samego początku było wiadomo, że optymizm ministra finansów dotyczący dynamiki dochodów jest bardzo duży” - ocenił.

Dodał, że zwykle nowelizacja budżetu jest związana z dekoniunkturą i sytuacją, gdy wpływy budżetowe są niższe niż były planowane. „Efekt jest więc taki, że aby utrzymać poziom deficytu na poziomie limitu, trzeba byłoby mocno obciąć wydatki, a te z kolei w dużej mierze są zdeterminowane ustawami, które trudno zmienić na przestrzeni roku. Dlatego zwykle wtedy dochodzi do nowelizacji budżetu i poziom planowanego deficytu jest podnoszony” – powiedział.

Podobnego zdania jest główna ekonomistka Banku Pocztowego Monika Kurtek. "Jeśli przyjmiemy, że dziura w budżecie jest następstwem tego, że założenia na podstawie których był on konstruowany były zbyt optymistyczne, to będzie to prawdą. Gdy jednak rząd przyjmował założenia do budżetu, były one zbliżone do rynkowych prognoz. Analitycy mieli prognozy bardzo zbliżone, a nawet czasami wyższe. Wtedy nic nie wskazywało, że ta sytuacja może się tak potoczyć. To w pewnym sensie usprawiedliwienie dla rządu. Być może gdyby nie kryzys na świecie, to tych dwóch ostatnich nowelizacji, czyli w latach 2009 i 2013, by nie było” – zaznaczyła.

„Nie można jednak pominąć tego, że rząd cały czas nie podejmuje reform, które spowodowałyby zmniejszenie wydatków sztywnych w budżecie” - dodała. Wśród tych reform wymieniła m.in. likwidację przywilejów emerytalnych, czy reformę KRUS.

W tym samy tonie wypowiadał się Adam Antoniak. „Mamy problem na poziomie strukturalnym, gdyż nasz budżet od co najmniej 20 lat się nie domyka. Dzieje się tak nie dlatego, że koniunktura jest słaba, ale dlatego, że poziom wydatków jest nieadekwatny do poziomu dochodów. Potrzebna jest analiza, i po stronie wydatków i po stronie dochodów - tego, co trzeba byłoby zrobić, które kategorie wydatków są efektywne i osiągają te cele, które rząd chce zrealizować. Skala marnotrawstwa środków jest bardzo duża" – ocenił.

Dodał, że chodzi m.in. o wydatki prospołeczne. "Jeśli się bliżej temu przyjrzeć, to bardzo często środki, które są przeznaczane na pomoc społeczną, nie trafiają do tych osób, które ich najbardziej potrzebują. Poziom wydatków jest duży, a tak naprawdę celów, które mielibyśmy realizować, nie osiągamy” – wskazał.

Stwierdził też, że należałoby przyjrzeć się efektywności systemu podatkowego, przywilejom emerytalnym, czy systemowi ochrony zdrowia.

rbk/ je/ ura/