- Nie jest bowiem możliwe, żeby panował ustrój, który jest niesprawiedliwy dla samych nauczycieli. Dam taki przykład: jeśli mamy nauczyciela, który uczy w klasie, dajmy na to, sześcioro dzieci, w niewielkiej szkole, świetnie wyposażonej i ma jeszcze dodatek do tego, i nauczyciela, który uczy 35 osób w jednej klasie, w centrum wielkiego miasta, w molochu, gdzie do szkoły uczęszcza 3 tys. dzieci, to są kompletnie dwie różne planety. To samo dotyczy dyrektorów tych dwóch szkół. A zarabiają często tyle samo - mówi minister.

 

Zmiany nie w roku wyborczym, ale potem czemu nie

W wywiadzie dla PAP minister podkreślał, że nie ma przeszkód by to organy prowadzące płaciły pedagogom więcej - wyraził nadzieję, że samorządy więcej pieniędzy przeznaczą na utrzymanie szkół. Zapewnił również, że to nie koniec zmian, jeżeli chodzi o pracę nauczycieli.

- Gdyż rok wyborczy nie jest dobrym czasem na radykalne zmiany, ktoś, kto wprowadza nowe rzeczy powinien wziąć także odpowiedzialność za ich realizację, trudno by było uchwalić coś, co miałoby mieć okres przejściowy nie za mojej kadencji, jeśli po wyborach miałaby się zmienić władza – choć liczę na to, że się nie zmieni. A jeśli się nie zmieni, to jednym z naszych pierwszych posunięć będzie dokończenie tej reformy i zmiana statusu zawodowego nauczyciela, zmiana systemu wynagrodzeń. Chciałbym, żeby w nowoczesnej szkole nauczyciel pracował w nowoczesnym systemie zatrudnienia - mówił.

 

 

Tłumaczył też, że nie ma problemów z brakiem nauczycieli. - Dlaczego za mało? Mówi się wiele dziwnych rzeczy. Podczas spotkania ze związkami zawodowymi jedna z pań powiedziała, że gdyby policzyć wszystkie nadgodziny okaże się, że brakuje aż 150 tys. nauczycieli. Pomyślałem, że to szaleństwo, bo do tych 700 tys. pracujących nauczycieli ona by chciała dorzucić kolejne 150 tys., w sytuacji, kiedy 1,5 mln. dzieci ubyło ze szkół? Nie ukrywam, że zdarzają się problemy z nauczycielami w centrach dużych miast, ale to nie oznacza, że potrzebujemy zatrudnić taką armię nowych - mówił Czarnek.