Produkujemy elementy z blachy np. do obudowy lodówek i pralek. Tłoczymy je na prasach hydraulicznych. Pierwsza zasada: musi być szybko, bo zakład nie wyrabia się z zamówieniami. W środę w ub. tygodniu nadgonić robotę chciał dyrektor. Siadł na prasę, choć nie ma uprawnień operatora maszyn. - Maszyna odcięła mu dwa palce i naruszyła trzeci - mówią pracownicy zielonogórskiego Zakładu Elementów Motoryzacyjnych firmy MUSI.
Nie chcą występować pod nazwiskiem, boją się, że stracą pracę. Ale jeszcze bardziej boją się, że któregoś dnia to oni skończą bez palców: - U nas się mówi, że to praca na wariata. Kto widział dwa wypadki w jeden tydzień?
Dzień później po tym, jak dyrektor stracił palce, gorszy los spotkał innego pracownika. Maszyna odcięła mu rękę za nadgarstkiem. - Lekarze musieli amputować większy fragment. Kikut kończy się przed łokciem. O, tu - pokazują na swoje ręce pracownicy.
Przyciski i szybkie pedały
MUSI zatrudnia 250 osób w Zielonej Górze i oddziałach terenowych. Oprócz produkcji, zajmuje się ochroną i sprzątaniem. Ma hurtownię mebli i fabrykę obróbki metali przy ul. Elektronowej. To tam doszło do wypadków. - Zakład leży 200 metrów od inspekcji pracy - podkreślają pracownicy.
Przed laty fabryka produkowała części samochodowe, m.in. dla Daewoo. Teraz przygotowuje komponenty dla znanego producenta pralek. 100 osób na trzy zmiany obsługuje ok. 30 pras hydraulicznych, które tłoczą i wykrajają blachę. Większość jest wiekowa - według pracowników - z lat 70. i 80. Siła nacisku: od 16 do 500 ton.
Prasami można sterować ręcznie (wciskając odpowiednie przyciski) i nożnie (naciskając pedał). Pierwsza metoda jest bezpieczniejsza. Uniemożliwia włożenie rąk w maszynę. Suwak spada dopiero po naciśnięciu guzików w odpowiedniej kolejności i przy użyciu obu rąk. Gdy steruje się maszyną nożnie, ręce pozostają wolne. I to, według pracowników, jest pierwszą przyczyną wypadków.
- Podobno przy naszych prasach pedały są zakazane - tak po wypadku mówił inspektor pracy. Można je stosować w maszynach, które otwierają się maksymalnie na 6 mm. U nas otwierają się na 20 cm i więcej. Przy jednym i drugim wypadku maszyny sterowano nożnie. A po wypadkach ludzie z biura kazali odciąć kable do podłączania pedałów. Przestraszyli się i udają, że u nas na pedałach się nie robi - opowiadają pracownicy.
- Nie ma czasu na przyciski, bo w ostatnich latach wyśrubowano normy. Kiedyś jedna osoba musiała wykonać 850 komponentów podczas zmiany. Teraz musi 1300 i więcej. To realne, ale trzeba się dobrze uwijać. Kto się nie wyrabia, nie łapie się na premię - opowiadają. - Przydałyby się podajniki, które wsuwają blachę do maszyny. Musimy wkładać arkusze blachy rękami i naciskać pedał. Nieraz przychodzi szefostwo i pyta: dlaczego nie pracujesz na pedale? Albo kierownik rozdziela pracę i mówi: ty będziesz robił to, i to się na pedale robi. Idzie się do brygadzisty, on podpisuje, że wydaje pedał, a pracownik przeszkolony wie, jak go używać. Robimy słysząc: szybko, szybko. A po jakimś czasie człowiek traci kontrolę - opowiadają.
Jest zakaz stosowania pedałów w prasach, które otwierają się szerzej niż na 6 mm? - pytamy dr. Marka Dźwiarka z Centralnego Instytutu Ochrony Pracy w Warszawie.
CIOP to państwowy instytut badawczy, specjalizujący się w problematyce warunków pracy. Dr Dźwiarek jest kierownikiem Zakładu Techniki Bezpieczeństwa.
- O 6 mm mówi dyrektywa maszynowa, która dotyczy pras nowych i takich, które zakupiono w czasie obowiązywania tych przepisów. Maszyny starsze muszą spełniać wymagania z lat, gdy wprowadzano je na rynek, ale także minimalne wymagania bezpieczeństwa. I według tych minimalnych wymagań pracownik nie może mieć możliwości sięgnięcia do strefy zagrożenia, gdzie odbywa się ruch maszyny. Jeśli doszło do wypadków, te warunki nie zostały spełnione - mówi Dźwiarek.
- Starszymi prasami często można sterować pedałami. Ale powinny zostać zmodernizowane i dostosowane do minimalnych wymagań. Można to zrobić, montując np. ruchome osłony lub kurtyny bezpieczeństwa, które blokują maszynę, gdy pracownik znajduje się zbyt blisko - dodaje.
- Kurtyny miały u nas być. Pięć lat temu myśleliśmy, że zamkną zakład, gdy jednemu chłopakowi zmiażdżyło dłoń. Jednak inspekcja pracy nakazała zamontować kurtyny. Założyli jedną. Innych nie ma ich do dziś. I nie ma roku bez zmiażdżonych, obciętych placów lub koniuszków - mówią pracownicy.
Andrzej Machnowski, zastępca okręgowego inspektora pracy w Zielonej Górze, precyzuje, że nakaz nie dotyczył kurtyn, a zastosowania "rozwiązań technicznych zabezpieczających ręce operatorów". Inspekcja nie może wskazywać sposobu wykonania decyzji, a jedynie nakazać przywrócenia stanu zgodnego z prawem.
Po kontroli w 2008 r. inspektor wydał 11 decyzji nakazujących usunięcie stwierdzonych uchybień, w tym dwie dotyczące prasy, na której zdarzył się wypadek. Pracodawca poinformował inspektora na piśmie, że je wykonał - mówi Machnowski.
Pracownicy na palcach liczą wypadki. Naliczyli siedem w ciągu ostatnich 5-6 lat. - Trzy tygodnie temu koledze blacha pocięła rękę. Założyli mu sześć szwów. A w ub. roku innemu zmiażdżyło palce. Rok był na zwolnieniu. Powiedział, że już tu nie wróci - wyliczają.
Pracownicy nie skarżą się dyrekcji. Bo, jak mówią, tracisz pracę, a na twoje miejsce są chętni. W zakładzie nie ma związków zawodowych. Dlatego pracownicy mają żal do Państwowej Inspekcji Pracy, która w ostatnich latach kontrolowała fabrykę kilka razy. - Szefostwo wie, kiedy przyjdzie inspektor. Każe wyłączyć największe maszyny, które generują straszny hałas. Przychodzi inspektor, a my udajemy, że maszyny nie działają, bo akurat jest awaria. Zostają tylko ciche, małe prasy, wszystko gra - mówią.
Jak wyjaśnił Cezary Szostak, szef Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Oliwa, która zajmowała się sprawą, powołani przez śledczych biegli z Zakładu Badania Przyczyn Pożarów Szkoły Głównej Służby Pożarniczej w Warszawie orzekli, że pożar spowodowała niekontrolowana reakcja chemiczna, na skutek której wytworzyła się wysoka temperatura i nastąpił zapłon.
Szostak dodał, że specjaliści przyjęli kilka możliwych scenariuszy zdarzeń, a wśród nich dwa najbardziej prawdopodobne: rozlanie utwardzacza, który mógł się zapalić w reakcji z niewielkimi opiłkami pewnych metali oraz zmieszanie z żywicą zbyt dużej ilości utwardzacza, co także mogło spowodować reakcję egzotermiczną.
Szostak wyjaśnił, że zdaniem biegłych nie jest możliwe wskazanie, który z wymienionych przez biegłych scenariuszy miał miejsce w przypadku tego konkretnego pożaru. Nie byli też tego w stanie stwierdzić sami prokuratorzy, mimo licznych – w niektórych przypadkach kilkukrotnych przesłuchań świadków – pracowników stoczni. „W miejscu, gdzie powstał pożar przewijało się bardzo dużo ludzi” – dodał Szostak informując przy tym, że prokuratorzy nie znaleźli dowodów na to, by którykolwiek z pracowników zaniedbał swoich obowiązków.
Prokurator wyjaśnił, że na decyzję o umorzeniu postępowania mogą wnieść zażalenie pokrzywdzeni. Dodał, że według szacunków przeprowadzonych w czasie postępowania straty stoczni, która dzierżawiła halę przeznaczoną do produkcji jachtów wyniosły około 17,5 mln zł. Z kolei właściciel hali stracił około jednego mln zł.
Pożar w hali dzierżawionej przez Stocznię Sunreef Yachts wybuchł 19 stycznia ub.r. Strażacy ponad 20 godzin walczyli z ogniem. Pożar zniszczył pięć luksusowych katamaranów oraz dwie formy do budowy kolejnych. Tuż po pożarze firma oceniła swoje straty na ok. kilkanaście milionów euro.
Sunreef Yachts została założona w 2000 r. przez dwóch francuskich przedsiębiorców. Firma specjalizuje się w budowie katamaranów oraz dużych jachtów. Jednostki są projektowane, budowane i wyposażane w Gdańsku. Po pożarze zatrudniająca ok. 400 osób firma przeniosła produkcję do innej z hal, także na terenie byłej stoczni w Gdańsku.
Powtarzamy zarzuty inspektorowi Machnowskiemu. Tłumaczy, że PIP musi zawiadamiać przedsiębiorcę o kontroli, bo zobowiązuje ją do tego Ustawa o swobodzie działalności gospodarczej. Przekonuje, że czasami inspekcja ma związane ręce: inspektor nakazuje założyć na maszyny osłony, ale kilka dni po wizycie znikają.
- Pracownicy porozmawiają z dziennikarzem, ale z inspektorem już nie. A my musimy mieć informacje w protokole i zeznania pracownika. Z drugiej strony musimy też okazać dokumenty pracodawcy, gdy tego zażąda. Zobowiązują nas do tego przepisy. Większe możliwości ma prokuratura i sąd - dodaje.
Po wypadkach z ub. tygodnia zielonogórska prokuratura wszczęła śledztwo. Sprawdzi, czy w zakładzie przestrzegano praw pracowniczych i zasad BHP. Z kontrolą do zakładu weszła PIP.
Prezes radzi dbać o BHP
Ryszard Rokicki, prezes MUSI, nie chce, by jego słowa znalazły się w "Gazecie". Uważa, że dziennikarze szukają niepotrzebnego skandalu. Nie piszą o rzeczach naprawdę ważnych, jak tytuł Gazeli Biznesu, który firma dostała za wzrost przychodu w 2012 r.
Podczas kilkuminutowej rozmowy coś jednak udało nam się dowiedzieć.
Według prezesa winę za wypadki ponoszą sami pracownicy. Bo nie przestrzegają zasad bezpieczeństwa. Podkreśla, że nikt dyrektora nie wysyłał na maszynę, a za to, co się dzieje w fabryce, odpowiada kierownictwo zakładu, a nie prezes. Poza tym, przekonuje, że ciężkich wypadków w fabryce nie było od 3-4 lat.
Próbowaliśmy ustalić rzeczywistą liczbę wypadków w MUSI.
ZUS odmawia tak szczegółowej informacji. PIP w ciągu ostatnich 5 lat badała trzy wypadki w zakładzie. Dwa zakończyły się ciężkimi obrażeniami ciała. Pierwszy to wspomniany z 2008 r. Drugi wydarzył się w styczniu 2012 r., gdy prasa zmiażdżyła operatorowi palce.
Pytamy prezesa, czy w zakładzie stosuje się sterowanie nożne. Zaprzecza. Podobnie odpowiada na pytanie o przecięte kable do pedałów. Po chwili jednak przyznaje, że okazjonalnie steruje się maszynami nożnie, bo inaczej nie można produkować niektórych elementów. Zaznacza, że osobiście wydał zarządzenie, aby pedały trzymać pod kluczem.
Próbowaliśmy zapytać, czy zakład stosuje dodatkowe środki bezpieczeństwa takie jak osłony i kurtyny świetlne. Usłyszeliśmy, że to nie my będziemy prezesa przesłuchiwać.
Rokicki twierdzi, że normy w zakładzie nie są wyśrubowane, a pracownicy sobie z nimi radzą. A skarżą się, bo nie chce im się pracować. A jak nie odpowiadają im warunki, zawsze mogą zmienić pracę.
MUSI na swojej stronie internetowej: - Każdy robotnik jest zobowiązywany pracować z myślą o satysfakcji naszego klienta. Zadowolenie klienta jest istotą i podstawą naszego sukcesu.

Źródło: ww.zielonagora.gazeta.pl