Wyższe wykształcenie nie chroni już przed bezrobociem. W ciągu ostatniego roku kolejne 30 tys. osób po studiach dołączyło do rzeszy bezrobotnych z dyplomem w kieszeni. To skok o blisko 15%, podczas gdy średni wzrost bezrobocia wyniósł w 2010 r. nieco ponad 3%.

W 1997 r. bezrobotnych „wykształciuchów” było 25 tys. i stanowili zaledwie 1,4% bezrobotnych. W 2010 r. – już 10,5%. A to oznacza, że co dziesiąty bezrobotny skończył wyższe studia. Jak na ironię, po części odpowiedzialna za to jest rosnąca liczba studentów. Jak twierdzi prof. Elżbieta Kryńska z Uniwersytetu Łódzkiego, mamy do czynienia z jednym z najszybszych rozwojów edukacji w Europie. Według GUS w ubiegłym roku było 461 szkół wyższych – o niemal jedną trzecią więcej niż w 2000 roku. W tym czasie liczba studentów wzrosła o 18%, do ponad 1,9 milionów. Ale szybkiemu rozwojowi nie towarzyszy jakość kształcenia. – Absolwenci nie mają praktycznych umiejętności. Brakuje im też odpowiedzialności, kreatywności, lojalności oraz umiejętności radzenia sobie ze stresem – ocenia prof. Kryńska. Do niskiego poziomu nauczania dochodzi zła struktura kształcenia. Wciąż uczelnie opuszczają humaniści czy specjaliści od marketingu i zarządzania, choć rynek od lat jest nimi nasycony. Potrzeba nam inżynierów, ale jak mówi prof. Zenon Wiśniewski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, ich kształcenie jest kosztowne i większości niepublicznych szkół się nie opłaca.

Źródło: Dziennik Gazeta Prawna, 18 lutego 2011 r., Iwona Dudzik