Józef Kielar: Minister zdrowia zapowiedział, że ma przygotowany plan odbudowy ochrony zdrowia i restrukturyzacji szpitalnictwa. Pomysł ten ostro skrytykował w wywiadzie dla Prawo.pl poseł Andrzej Sośnierz ze Zjednoczonej Prawicy. Jakie jest pana zdanie na ten temat?

Mariusz Jędrzejczak: Uważam posła Andrzeja Sośnierza za jedną z bardziej kompetentnych osób wypowiadających się na temat ochrony zdrowia. Nie ulega jednak dla mnie żadnej wątpliwości, że pandemia, jak nigdy dotąd, objawiła i uwydatniła wszystkie znane jej słabości, doprowadzając do stanu głębokiej zapaści i braku wydolności funkcjonowania. Oznacza to, niestety, konieczność jej odbudowy i reformy. W pierwszej kolejności jednak, przywrócenia systemowi możliwości zaspokajania potrzeb zdrowotnych obywateli przynajmniej na poziomie sprzed epidemii wirusa SARS-CoV-2. Mówiąc niestety, mam na myśli okoliczność, iż rządzący, w krótkim okresie, po wprowadzeniu w 2017 r. sieci szpitali, planują prawdopodobnie kolejne, daleko idące zmiany systemowe w ochronie zdrowia. W mojej ocenie, jest to praktyczne przyznanie, na co wielu specjalistów zwracało uwagę już wcześniej, że projekt tzw. sieci się nie udał.

Czytaj: Sośnierz: Centralizacja zarządzania szpitalami utrudni dostęp do świadczeń zdrowotnych>>
 

W kampanii wyborczej PiS zapowiedział likwidację scentralizowanego NFZ, obecnie jednak przeprowadza tzw. pionizację (centralizację) ograniczając kompetencje oddziałów wojewódzkich Funduszu, w tym jego dyrektora. Dlaczego to robi?

Pomysł likwidacji NFZ nie jest autorskim pomysłem PiS-u. Podobne pomysły miał np. minister Bartosz Arłukowicz. Fundusz istnieje, bo w mojej opinii, przydawał się bardzo politykom różnych opcji jako swego rodzaju dyżurny „chłopiec do bicia”. Skutecznie absorbował powszechną niechęć świadczeniodawców, świadczeniobiorców, kumulując i niejako ukrywając faktyczny dług systemu, skalę niedofinansowania placówek sektora. Politycy próbowali często usprawiedliwiać swoje zaniechania i zaniedbania wobec systemu (np. brak dyskusji o konieczności podwyższenia składki zdrowotnej) właśnie złym funkcjonowaniem, czy wręcz niekiedy złymi intencjami NFZ. Nikt nie zamierzał bronić instytucji tak powszechnie krytykowanej. Ostatnio Fundusz przeszedł swoistą metamorfozę, z potężnej dominującej instytucji nad systemem opieki zdrowotnej do roli quasi bankomatu. Dyrektorzy oddziałów zostali praktycznie ubezwłasnowolnieni, najważniejsze decyzje podejmuje centrala NFZ. Warto wspomnieć, że już wcześniej Fundusz był chyba jedyną instytucją, w której jej szef, nie miał wpływu na dobór dyrektorów oddziałów terenowych powoływanych przez ministra zdrowia. To kierunek działań zgodny z zasadniczymi pryncypiami rządzących, zmierzających do koncentrowania władzy i tworzenia bardzo silnego  centrum decyzyjnego.

Czytaj: Minister potwierdza plan przejęcia przez rząd zarządzania szpitalami>>

 


 

Ponad 20 lat temu rząd premiera Jerzego Buzka z niemałym trudem zlikwidował bankrutujący system ochrony zdrowia. Zrobili to także Czesi i 80 proc. z nich jest zadowolonych z opieki medycznej, a u nas zaledwie 20 proc. Jaki jest główny powód naszej nieudolności?

Czechy, to dobry przykład. Faktycznie zaczynali mniej więcej w tym czasie co my i startowali z podobnym bagażem doświadczeń. Nie jestem socjologiem, ale myślę, że powód różnych efektów działań podjętych u nas i u nich wynika z konsekwencji lub jej braku. Czesi  systematycznie budowali swój system kas chorych, których mają bodajże sześć. Jednocześnie systematycznie dbali o poprawę finansowania ochrony zdrowia. Obecnie wydają na ten cel około 7,5 proc. PKB. W konsekwencji system jest bardziej wydolny, o czym wielu Polaków mogło się przekonać przeprowadzając w Czechach np. zabiegi usunięcia zaćmy. Lekarze specjaliści zarabiają, w przeliczeniu na złotówki około 16 tys. zł, prywatnych placówek jest niewiele i nawet u stomatologa można się leczyć „na kasę chorych”. Czesi postanowili, że systemu nie da się gwałtownie ulepszyć, że proces ten będzie wymagał czasu i z pewnością zdarzą się potknięcia, a nawet błędy Ważny był jednak cel zasadniczy i osiągnęli go. Tymczasem my przeprowadziliśmy w tym czasie przynajmniej trzy poważne rewolucje systemowe (kasy chorych, NFZ, sieć szpitali) i kilka mniejszych. Obecnie przygotowujemy następną i to wszystko w sytuacji, uznanego za sukces, 6 proc. odpisu PKB w perspektywie następnych trzech lat. Swoją drogą ciekawe, czy ktoś jeszcze pamięta, z samymi sygnatariuszami włącznie, o podpisanym, przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi przez przedstawicieli wszystkich liczących się ugrupowań politycznych Pakcie dla zdrowia 2030. Oprócz innych wzniosłych haseł zapisano w nim, docelowo odpis na ochronę zdrowia w wysokości 7 proc. PKB  w 2030 r. To chyba wiele tłumaczy.

Jak z punktu widzenia byłego dyrektora szpitala ocenia pan argumenty zwolenników centralizacji? Mają one polegać na przejęciu SP ZOZ-ów przez jeden ośrodek decyzyjny np. przez marszałka województwa, ograniczenie biurokracji, przeprowadzenie restrukturyzacji, która przecież zawsze powoduje ogromne napięcie w lokalnych społecznościach?

Najpierw podam dwa znane mi przykłady. W dużym mieście wojewódzkim, w którym mieszkam działa obecnie siedmiu gestorów placówek ochrony zdrowia, w tym prywatne i prowadzone przez zgromadzenie religijne. W województwie, w najbliższym i nieco dalszym otoczeniu, działają placówki podległe marszałkowi województwa, starostom, prezydentom i burmistrzom miast a także prywatne. W pobliskim 60. tysięcznym mieście, w którym pracowałem, były dwa szpitale podległe różnym samorządom. Jeden wieloprofilowy 23 - oddziałowy, 660 - łóżkowy z pełnym zapleczem diagnostycznym. Drugi jednooddziałowy, 35 - łóżkowy. Obydwa organy prowadzące wyposażyły je w tomografy komputerowe. Podejmowane wielokrotnie próby połączenia placówek nie powiodły się. Szpital wieloprofilowy prowadził jeden z lepszych w województwie, o drugim poziomie referencyjności, oddział położniczo-neonatologiczny ze szkołą rodzenia. W mieście odległym o niespełna 15 kilometrów 4 - oddziałowy szpital także miał oddział porodowy, bez neonatologii. Obydwa oddziały były deficytowe z uwagi na zmniejszającą się liczbę porodów i konieczność spełnienia wymogów kadrowych nałożonych przez NFZ.
Próby stworzenia jednego rentownego ośrodka również spełzły na niczym. Dostrzegano ten problem już wcześniej próbując racjonalizować np. dublujące się w placówkach inwestycje. Niestety, nie udało się to. Wielu dyrektorów zna takie przypadki. Z tego punktu widzenia możliwości praktycznego wpływania na profilowanie placówek, racjonalizację zatrudnienia, nakładów inwestycyjnych, uważam, że zmniejszenie liczby organów prowadzących i przekazanie placówek samorządowych w gestię marszałków województw, jest dobrym pomysłem. Praktycznie przeprowadzenie tego procesu wydaje mi się dosyć trudne. W zależności np. od kondycji placówek, można się spodziewać oporu po różnych stronach władz samorządowych. Problemem będzie z pewnością okoliczność, iż będzie się dokonywać przekazywanie realnego majątku. Rodzi się więc pytanie, co np. z rekompensatami dla przekazujących ? Trzeba również pamiętać, że wiele placówek samorządowych to spółki prawa handlowego, co nie pozostanie bez znaczenia na tryb zmiany właścicielskiej. Z pewnością wystąpi wiele problemów, prawnych i organizacyjnych, których nie da się do końca przewidzieć. Byłbym jednak zdecydowanie przeciwny, czego nie można wykluczyć, gdyby placówki miały trafić pod zarząd urzędów wojewódzkich, zupełnie do tego nieprzygotowanych.

 


Czy realne i celowe będzie przeprofilowanie szpitali? Może to tylko utrudnić pacjentowi dostęp do świadczeń medycznych w placówce medycznej oddalonej np. o 100 km oraz jeszcze bardziej wydłużyć kolejki do specjalistów.

Problem, jak zwykle tkwi w szczegółach i ludziach podejmujących konkretne decyzje. Poza tym chcę przypomnieć, że w Polsce mamy około 960 placówek szpitalnych, z tego ponad 600 zarejestrowanych w sieci. Na terenie większości województw, szczególnie w zachodniej części kraju, na Śląsku, ale także na Mazowszu, czy w woj. łódzkim, ich zagęszczenie jest takie, że nie ma potrzeby pokonywania takich odległości, chyba że chodzi o konkretną placówkę lub wysokospecjalistyczną usługę. Ale tak jest wszędzie. Odpowiadając na pytanie wprost uważam, że w wielu przypadkach profilowanie szpitali jest celowe, także w interesie pacjentów.

Kogo brakuje w zespole Ministerstwa Zdrowia, który opracowuje i będzie wdrażał w życie w ekspresowym tempie ten kontrowersyjny projekt?

Brakuje przede wszystkim potencjalnie najbardziej zainteresowanych, czyli przedstawicieli samorządów, organizacji menedżerów służby zdrowia, a więc praktyków najlepiej znających realia. Niestety, można mieć obawy, że będzie to kolejny projekt  przygotowywany szybko na polityczne zamówienie. W mojej ocenie, co potwierdza wiele przykładów zagranicznych, żeby przeprowadzić udaną reformę służby zdrowia potrzebne są minimum trzy warunki: czas na jej przygotowanie i wprowadzenie, pieniądze, bez nich nie uda się żadna reforma i przedyskutowane wcześniej porozumienie społeczne i polityczne. Tryb prac zaproponowany przez Ministerstwo Zdrowia nie zapewnia spełnienia żadnego z nich. Obawiam się, że projekt ten - tak jak poprzednie, o ile w ogóle będzie procedowany - nie zakończy się sukcesem i kolejny minister będzie go zmieniał.

Czy ochrona zdrowia może zostać niebezpiecznie upolityczniona, bo certyfikowani doradcy restrukturyzacyjni i menedżerowie będą prawdopodobnie powoływani przez obecną władzę?

Upolitycznienie ochrony zdrowia jest faktem. Mógłbym podać kuriozalne przykłady wpływu lokalnych polityków na obsadę stanowisk w podległych im szpitalach, nie tylko dyrektorskich, ale także kierowniczych średniego szczebla. Nie wiem skąd minister zamierza wziąć tych certyfikowanych menedżerów, a przede wszystkim, jakie gremia, o jakich kwalifikacjach merytorycznych, będą ich certyfikować. Skoro bowiem kadra zarządzająca szpitalami jest słaba, to jak znaleźć tych lepiej kwalifikowanych, do oceny potencjalnych dyrektorów? Nie sądzę, aby jakiekolwiek certyfikaty zapobiegały zmianom kadrowym w szpitalach po zmianie ekip rządzących. To myślenie życzeniowe.