Minister wziął udział w debacie zorganizowanej przez "Gazetę Wyborczą" pod hasłem "Porozmawiajmy o in vitro". Jak zastrzegał, o liczbie ciąż trzeba mówić ostrożnie, ponieważ nigdy nie wiadomo, jak się zakończą.

Jednocześnie podkreślił, że oprócz efektu programu w postaci liczby ciąż trzeba mówić o innym - o "zdejmowaniu mgły nieprawdy, która otacza tę nowoczesną metodę leczenia". "Argumenty przeciwników o bruzdach, stygmatyzowanie tych pacjentów - to boli rodziców dzieci, a także dzieci poczęte z in vitro" - mówił Arłukowicz. Przypomniał, że ministerstwo zdrowia uruchomiło stronę internetową, gdzie można znaleźć rzetelne informacje o tej metodzie oraz o programie.

Minister wyjaśnił, że w tym roku na program przeznaczono ponad 30 mln zł, a na trzy lata - w sumie 250 mln zł. Poinformował, że dotychczas liczba par zarejestrowanych to ponad 6 tys., par zakwalifikowanych - ponad 4 tys., a par w trakcie procedury - ponad 2,5 tys. "Te liczby pokazują jakie jest zainteresowanie programem w ciągu kilku miesięcy" - ocenił.
"Rozpoczęliśmy działania, aby także leki stosowane przy in vitro trafiły na listę refundacyjną, ale taki wniosek musi zgłosić producent" - zaznaczył Arłukowicz.

Wiceprezes Związku Polskich Ośrodków Leczenia Niepłodności Dorota Białobrzeska-Łukaszuk zwróciła uwagę, że do tej pory była to metoda dostępna dla ludzi bogatszych. "Obecnie docierają do nas pacjenci, których do tej pory nie było stać na in vitro, a także osoby z mniejszych ośrodków" - mówiła. Podkreśliła, że program pomoże w standaryzacji procedur, a także pomoże zbudować wiarygodność klinik.

Jeden z twórców programu prof. Waldemar Kuczyński apelował, aby nie przeciągać procesu leczenia niepłodności i gdy jest wskazanie do in vitro decydować się na tą metodę leczenia. "Chodzi o to, aby pacjentki zdążyły skorzystać z programu" - mówił.
Także szefowa stowarzyszenia Nasz Bocian Anna Krawczak podkreślała, że in vitro to nie jest leczenie, które możemy odłożyć w czasie, ponieważ może się okazać, że jest na nie za późno.
Dodała, że pacjentka z niepłodnością może być dla lekarza jak "kura znosząca złote jajka, ponieważ lekarz może ją prowadzić kilkanaście lat". Dodała, że pojawiają się też przeciwne opinie, iż niektórzy lekarze w wyniku zmowy klinik leczenia niepłodności zbyt szybko, często już po pierwszej wizycie, kierują na in vitro. Zapewniła, że są to w większości przypadków racjonalne decyzje, które dają szansę zdążyć kobietom zajść w ciążę.

Z rządowego programu refundacji in vitro, który rozpoczął się 1 lipca, ma skorzystać w ciągu trzech lat ok. 15 tys. par. Aby w nim uczestniczyć, nie trzeba być małżeństwem. Mogą z niego skorzystać pary, u których stwierdzono bezwzględną przyczynę niepłodności lub udokumentowano nieskuteczne leczenie niepłodności w ciągu ostatniego roku przed zgłoszeniem się do programu. Do programu kwalifikowane są kobiety do 40. roku życia. Wykluczane są kobiety, które miały problemy z donoszeniem wcześniejszych ciąż. Nie przewidziano także dawstwa komórek jajowych lub plemników od innych osób.

W ramach programu finansowane mogą być maksymalnie trzy próby zapłodnienia in vitro dla jednej pary. Jeden cykl zapłodnienia został wyceniony przez resort zdrowia na maksymalnie 7,5 tys. zł. Nie są jednak refundowane leki stosowane w procedurze in vitro. Program dopuszcza jednorazowe zapłodnienie maksymalnie sześciu komórek jajowych oraz przeniesienie do macicy jednego zarodka.

Program realizuje na terenie całej Polski 26 klinik, które spełniły kryteria wyznaczone w konkursie przez ministerstwo zdrowia.