Reforma obniżająca wiek rozpoczęcia nauki w szkole nie ma poparcia społecznego. Wskazuje na to przede wszystkim mała liczba sześciolatków, które rodzice zdecydowali się zapisać w tym roku do szkoły (pisaliśmy o tym tutaj), oraz popularność, jaką cieszą się akcję na rzecz przesunięcia lub całkowitej rezygnacji z reformy.
Resort edukacji inwestuje dużo czasu i pieniędzy w przekonanie rodziców, że zmiana idzie w dobrym kierunku - ministrowie odwiedzają szkoły, w których uczą się młodsze dzieci, a na stronie internetowej ministerstwa pojawiają się filmy, w których rozradowane sześciolatki opowiadają o tym, jaka pierwsza klasa jest fajna.
Wydaje się jednak, że efekty kampanii są mizerne - widać to po dużej liczbie zjadliwych komentarzy, które zamieszczane są pod każdym z linków umieszczanych na ministerialnym profilu na Facebooku.
Właściwie trudno się temu dziwić, gdy na stronie ministerstwa czyta się kierowany do sześciolatka list od o dwa lata starszej koleżanki, która - pod opisem swojej szkoły, wycieczek i zabaw z przyjaciółmi - zamieszcza dopisek: "P.S. Już teraz rodzice mogą zapisać Cię do szkoły". Taki poziom znajomości prawa administracyjnego u ośmiolatki zawstydziłby zapewne wielu prawników, zatem obawa komentujących o to, czy praca została stworzona samodzielnie, wydaje się całkowicie uzasadniona.
Strona resortu pełna jest relacji ze spotkań minister Szumilas i wiceministrów z sześciolatkami, które zapewniają, że w szkole jest im bardzo dobrze i opowiadają, jakie przedmioty lubią najbardziej.
Do wcześniejszego posyłania dziecka do pierwszej klasy przekonuje także, znana z programu "Superniania", psycholog Dorota Zawadzka. W ostatniej - z zamieszczonych na stronie internetowej resortu wypowiedzi - zachęca rodziców do pogłębiania swojej wiedzy o reformie, która służy "dobrej przyszłości ich dzieci". Nie wyjaśnia jednak, co rozumie przez ową "dobrą przyszłość" i dlaczego rozpoczynanie nauki w wieku siedmiu lat było wielką pomyłką systemu edukacji.
W zalewie kolorowych filmików z uśmiechniętymi dziećmi trudno znaleźć informacje o celach i prognozowanych dobroczynnych skutkach reformy. W większości materiałów zapewnia się rodziców, że ich dzieci "poradzą sobie w szkole", co - jak słusznie zauważają uczestnicy dyskusji na profilu MEN - oznacza przezwyciężanie jakichś trudności. Ministerstwo nie wyjaśnia jednak, w jakim celu sześciolatki muszą "radzić sobie z nauką".
Jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie nie dają także bardziej merytoryczne informacje zamieszczone na stronie resortu, w których powołuje się on na opinie ekspertów.
Przeczytać możemy m.in., że: "zmiana nauczyciela w cyklu kształcenia jest niekorzystna dla uczniowskich osiągnięć. Zmiana jest tym dotkliwsza, im uczniowie są młodsi, ponieważ dzieci w okresie edukacji początkowej potrzebują więcej czasu na zaadaptowanie się do nowej osoby, w tym nawet do jej swoistej fonetyki", co według MEN dowodzi, że obecny podział na zerówkę i nauczanie początkowe jest niekorzystny dla dziecka. @page_break@

Resort pomija jednak to, że zmiana warunków kształcenia jest nieuchronna niezależnie od tego, czy dziecko zacznie naukę w szkole w wieku sześciu, czy siedmiu lat.
W innej analizie MEN przytacza wyniki badań, według których dzieci w zerówce osiągają gorsze wyniki niż ich rówieśnicy, którzy poszli do szkoły. Raport wskazuje także, że dzieci, które zaczęły naukę wcześniej osiągają podobne noty ("a nawet lepsze"), co ich koledzy, którzy poszli do pierwszej klasy w wieku siedmiu lat. Takie wyniki dowodzą, że większość sześciolatków faktycznie poradzi sobie w szkole, nadal jednak - jeżeli wyniki są porównywalne - nie wyjaśnia celu reformy. Jak bowiem wielokrotnie podkreślali rodzice, zmiana nie zwiększy liczby lat, które dzieci spędzą w szkole, a jedynie o rok obniży wiek osób ją kończących. Z kolei stosowanie sformułowań w rodzaju "a nawet lepsze" bez rozwinięcia tego stwierdzenia przywodzi na myśl reklamy, które zapewniają, że produkt ma "do stu procent skuteczności".
Nie zaskakuje zatem fakt, że rodzice krytykują działania MEN i uważają, że jedynym celem reformy - jak nieopatrznie zdradził w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" minister Michał Boni - jest wcześniejsze podjęcie pracy przez młodych ludzi i dłuższy okres odprowadzania  przez nich składek i podatków do budżetu. Wątpliwe jest, by w decyzjach dotyczących swoich dzieci rodzice kierowali się dobrem państwa, zatem wydaje się, że MEN powinien zacząć posługiwać się bardziej merytorycznymi argumentami, bo obecnie stosowane są irytująco infantylne.
Obiektywność nakazuje stwierdzić, że na emocjach gra także druga strona sporu. Głównym jej przedstawicielem jest Fundacja Rzecznik Praw Rodziców, która od lat postuluje uchylenie ustawy obniżającej wiek rozpoczęcia nauki. Wskazuje na to już sama nazwa akcji, w ramach której zbierane jest poparcie dla referendum w sprawie cofnięcia reformy - "Ratuj maluchy". Wnioskować z niej można, że zmiany mogą dzieciom jedynie zaszkodzić. Kluczowymi argumentami przemawiającymi za tym twierdzeniem mają być opinie aktorów, którzy w spotach przekonują, że szkoła nie jest przygotowana na nauczanie sześciolatków.
Działania Fundacji niezbyt przychylnie oceniła Janina Paradowska w radiu TOK FM.
- Przyglądam się tej akcji od dłuższego czasu - przyznała - Mam wrażenie, że więcej w tym wszystkim demagogii niż racjonalnych argumentów. Bardzo mnie zdziwiła kampania z udziałem aktorów, którzy wypowiadają się tak kategorycznie - stwierdziła publicystka.
Podsumowując, stwierdzić należy, że w dyskusji na temat obniżenia wieku szkolnego prym wiodą emocje. O ile jednak w miarę zrozumiałe wydaje się to w przypadku kampanii prowadzonej przez zatroskanych o dobro dzieci rodziców, to budzi wątpliwości, jeżeli chodzi o działania ministerstwa, któremu nie brakuje środków, by w sposób racjonalny dowieść słuszności wprowadzanych przez siebie zmian.

Polecamy: Plan sześcioletni