W ostatnich dniach bardzo dużo się mówi na temat strajku nauczycieli. I słusznie, bo problem jest wart uwagi i nagłośnienia. Póki co związki zawodowe nauczycieli nie rozpoczęły palenia opon na Wiejskiej, nie rozsypują niczego na torach ani na drogach, ale siadają do stołu i próbują rozmawiać z przedstawicielami naszego rządu. Efekty są, póki co, opłakane.

 

Zamiast gróźb zdrowy rozsądek

Podwyżka wynagrodzeń kosztem zwiększenia pensum (czytaj: zmniejszenie ilości etatów) nie jest chyba rozwiązaniem salomonowym. Mimo to, już kilka razy zdarzyło mi się trafić na wypowiedzi prawników grożące nauczycielom palcem. A to że odpowiedzialność dyscyplinarna, a to że zwolnienie z pracy, a to że organizatorzy zapłacą za szkodę, a to że nauczyciele są nieodpowiedzialni i narażają kwiat polskiej młodzieży na dodatkowy stres i tak dalej i tak dalej. Nie mnie oceniać postulaty nauczycieli, i nie mam nawet takie zamiaru. Jedyne co, to chciałbym w dwóch słowach odnieść się do tego, co się wokół strajku nauczycieli mówi. Bo retoryka grożenia palcem powinna ustąpić zdrowemu rozsądkowi. Czuję, że jest to mój obywatelski i naukowy obowiązek.  

 

Nie tak dawno miałem okazję być w jednej z prokuratur rejonowych na południu Polski. To co mnie uderzyło od momentu przekroczenia progu, to wiszące wszędzie, gdzie tylko się dało informacje o toczącej się akcji protestacyjnej. Kartki papieru o tym, że „pracownicy protestują” były wszędzie, na każdym kroku. Mało brakło, a wisiałyby pewnie nawet w toaletach. Ciekaw jestem, czy te kartki z informacją o proteście pracownicy protestujący przynieśli ze swoich domów, czy aby przypadkiem nie drukowali ich w prokuraturze. Nie widzę problemu w tym, żeby pracownicy instytucji publicznych, którzy nie są zadowoleni z zarobków jakie „skapują” im z budżetu państwa (a rzeczywiście czasami inaczej nie da się tego nazwać), protestowali. Zwłaszcza jeśli uwzględni się fakt, że to na barkach osób zarabiających w granicach pensji minimalnej stoi cała administracja.

 

Może i rzeczywiście to sędzia czy prokurator wydaje zarządzenia czy postanowienia, ale to anonimowa pani lub pan z sekretariatu muszą ten dokument wsadzić w kopertę, zaadresować i wysłać. A często wcześniej dokument wydrukować, chodzić pół dnia za osobą, która ma go podpisać, i jeszcze pokazać palcem, gdzie podpis ma być złożony. Mając świadomość tego, człowiek inaczej reaguje na akcje protestacyjne, którą ja miałem okazję zobaczyć w prokuraturze. Zresztą to samo dzieje się w sądownictwie. Jednakże przy okazji tych akcji protestacyjnych nie spotkałem się z zarzutem, że oto jej uczestnicy czy organizatorzy będą zwracać do budżetu państwa pieniądze za zużyty papier ksero (na zasadach odpowiedzialności materialnej za bezpodstawnie wykorzystane mienie pracodawcy), na którym drukowano za publiczne pieniądze informacje o akcji protestacyjnej. I może sprawa jest błaha, ale kiedy strona postępowania chce otrzymać odpis akt sprawy, to za każdą stronę ksero płaci złotówkę.

 

Po co o tym mówię? Wcale nie przewraca mi się w głowie i nie mam najmniejszego zamiaru rozliczania protestujących pracowników urzędów z tego, skąd mieli papier na swoją akcję. Interesujące jest jednak to, że o ile w tamtym przypadku nikt nikogo nie straszył odpowiedzialnością dyscyplinarną czy majątkową, to teraz temat nauczycieli i planowanego strajku stał się „glebą żyzną” do tego typu dyskusji.

 

Zacznijmy więc od rzeczy podstawowej. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że to, czym obecnie zajmują się związki zawodowe nauczycieli, jest zjawiskiem politycznym, a nie prawnopracowniczym. Z punktu widzenia prawa pracy, pracodawcą nauczycieli jest jednostka, w której pracują, a więc szkoła czy przedszkole. Pominę w tym momencie interesujący z punktu widzenia teorii prawa pracy problem, czy aby na pewno pracodawcą nauczycieli powinna być szkoła, a nie gmina, co w kontekście likwidacji gimnazjów i wizji zwolnień części nauczycieli diametralnie zmieniłoby sytuację osób zatrudnionych w dzisiejszych gimnazjach. Szkoły z reguły prowadzą samorządy, co jest ich zadaniem publicznym. Na to otrzymują dotacje celowe z budżetu państwa. I wiemy, jak to działa – póki rząd nie otworzy kurka, nauczyciele o podwyżkach mogą pomarzyć. Bo ich pracodawca – czyli np. szkoła w wiejskiej gminie z dala od stołecznej Wiejskiej, nie ma realnych możliwości kształtowania wynagrodzeń. Bo niby skąd mają wziąć na to pieniądze. I wiedzą o tym doskonale związki zawodowe nauczycieli, którzy nie podejmują bezsensownej rozmowy z osobami reprezentującymi pracodawców swoich związkowców – dajmy na to wójtem Januszem Nowakiem lub dyrektorem szkoły Adamem Kowalskim, którzy i tak nie mają im nic do zaoferowania – tylko pakują się do pociągu, jadą do Stolicy i walą pięściami w drzwi Ministerstwa Edukacji. To jest dla nich najlepszy kierunek. I taką ścieżkę wybrali. Nie można zarzucić związkowcom krótkowzroczności. Raczej jest wprost przeciwnie.

 

Rozmowy nauczycieli toczą się zatem tam, gdzie faktycznie mogą zapaść jakieś sensowne decyzje. Świat polityki niestety często tak działa, że aby móc zasiąść do stołu z przedstawicielami władzy, trzeba przyjąć taktykę kija, na którym niekoniecznie wisi marchewka. I tak również zrobili nauczyciele – albo siądziecie z nami do rozmowy, albo rozpoczniemy akcję protestacyjną. A że nauczycieli jest w Polsce ponoć prawie pół miliona, no to jest komu protestować. Emerytów i rencistów jest w Polsce ponad 9 mln. To tak dla porównania, komu warto składać obietnice wyborcze i przyznawać „trzynastki”.

 

Zatem z punktu widzenia prawa pracy, to co się dzieje w Polsce w tym momencie, to wcale nie jest rozmowa pracowników z pracodawcą. Fakt, Państwo jest rzeczywistym pracodawcą wszystkich nauczycieli zatrudnionych w szkołach publicznych. Ale „na papierze” pracodawcą są placówki edukacyjne prowadzone przez jednostki samorządu terytorialnego. Dlatego nie rozumiem, dlaczego w przypadku nauczycieli w ogóle rozpoczęliśmy dyskusje na temat legalności ich strajku, powołując się na ustawę o rozwiązywaniu sporów zbiorowych, skoro ustawa ta w tym przypadku nie ma zastosowania.

 

Pierwszy przepis tej ustawy mówi wyraźnie, że spór zbiorowy może wystąpić pomiędzy pracownikami a pracodawcą lub pracodawcami. Kropka. Tyle. Nie ma mowy o żadnym rozwiązywaniu sporów z ministerstwem czy rządem. Pracodawcą jest podmiot zatrudniający. Zresztą sam spór zbiorowy istnieje od momentu wystąpienia z żądaniami przez podmiot reprezentujący interesy pracownicze do pracodawcy. Wystąpienie przez związek zawodowy nauczycieli z żądaniami podwyżki o 1.000 zł do dyrektora szkołą czy wójta gminy (jako osób działający w imieniu pracodawcy) jest bezsensowne. Prowadzenie rokowań, mediacji lub arbitrażu w każdej gminie w Polsce w imieniu zatrudnianych tam nauczycieli jest bezsensowne. Prowadzenie strajku na warunkach przewidzianych w ustawie o rozwiązywaniu sporów zbiorowych jest również bezsensowne, bo do niczego by to nie prowadziło. Zdecentralizowanie protestu, prowadzące do rozproszenia odpowiedzialności za organizacje strajku, ale też rozproszenia siły nauczycieli, byłoby działaniem bezsensownym. Jeśli nauczycieli chcą wywalczyć podwyżki, to muszą działać centralnie. Bo tylko centralnie mogą uzyskać dla siebie przywileje. I tak nauczyciele obecnie robią. I jest to bardzo przemyślane działanie. Świadczy o tym chociażby to, że wokół tematu zrobiło się głośno.

 

Prawo do strajku gwarantowane w Konstytucji

Co w związku z tym, że protest nauczycieli jest prowadzony centralnie, a nie lokalnie. A no tyle, że nauczyciele mówiąc o strajku ogólnopolskim, nie mówią albo nie powinni mówić o „sporze zbiorowym” ani „strajku” w rozumieniu ustawy o rozwiazywaniu sporów zbiorowych. A dlaczego nie powinni o tym mówić? Bo jak powiedziałem wyżej, prowadzenie sporu zbiorowego lokalnie jest bezsensowne. Inna rzecz, że w kontekście żądań zmian legislacyjnych, nijak ma się to do wspominanej ustawy. Akcja protestacyjna nauczycieli ma charakter centralny i polityczny, tzn. ma na celu uzyskanie deklaracji podwyżki wynagrodzeń od organów, które faktycznie mogą im te pieniądze dać. Wójt czy dyrektor szkoły – choćby chcieli - takich pieniędzy z reguły po prostu nie mają. Więc prowadzenie sporu zbiorowego ze szkołą lub przedszkolem (jako faktycznym pracodawcą) nie ma sensu. Można, ale nie ma to sensu. Prowadzenie sporów zbiorowych lokalnie – co oczywiście jest możliwe, a nawet niektórzy nauczyciele chyba się do tego przymierzają, jeśli w ogóle nastąpi, będzie miało jeden jedyny cel – wywrzeć presję na Ministerstwie Edukacji. Pytanie, które wypadałoby tutaj postawić, a póki co nie zostało postawione, to czy jest w ogóle możliwe wykorzystanie instytucji sporu zbiorowego do realizacji innego celu niż przewiduje ustawa. Bo nauczyciele nie chcą wywierać presji na swoich pracodawcach, ale na Ministerstwie.

 

Czy zatem nauczyciele mogą zacierać ręce, skoro okazuje się, że co najmniej odpowiedzialność karna za kierowanie strajkiem nielegalnym, o czym mówi ustawa o rozwiązywaniu sporów zbiorowych, organizatorom protestu nauczycieli nie grozi, a jest wyłącznie demagogią? Nie, nauczyciele nie mogą zacierać rąk. Bo brak zastosowania ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych powoduje, że protestujący nauczyciele nie mogą wykorzystywać w sposób legalny instrumentów przewidzianych w tej ustawie, np. strajku, który zgodnie z definicją ustawową polega na zbiorowym powstrzymywaniu się pracowników od wykonywania pracy w celu rozwiązania sporu zbiorowego z pracodawcą.

 

Czy zatem „strajk” nauczycieli będzie nielegalny, o czym straszy się ostatnio w mediach? Trzeba by najpierw zapytać nauczycieli, co rozumieją pod pojęciem „strajku” i co zamierzają zrobić. Bo jeśli nie planują prowadzenie sporu zbiorowego ze szkołą lub przedszkolem w trybie ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych (co jak wiemy byłoby bez sensu), to nie będą mogli powstrzymać się w sposób legalny od wykonywania swoich obowiązków. Nie będą mogli, bo jako pracownicy szkół czy przedszkoli mają obowiązek wykonywać pracę. A brak jej wykonywania stanowi naruszenie obowiązków pracowniczych. I tutaj rzeczywiście może się okazać, że strajkujący spotkają się z odpowiedzialnością ze strony pracodawców. Czy tak się stanie, że szkoły rękami dyrektorów lub wójtów pozbawią nauczycieli wynagrodzenia za okres niewykonywania pracy? Tego nie wiem. A jak mówią Amerykanie: „God knows”. Część samorządów zapowiedziała, że wynagrodzenia nauczycieli nie pozbawi, co od razu spotkało się z zarzutem naruszenia dyscypliny finansów publicznych. Jest w tym źdźbło prawdy, ale analogicznie powinno się pozbawiać uposażenia posłów, którzy nie uczestniczą w posiedzeniach Sejmu albo na nich śpią.   

 

Pojęcie strajku ma różne definicje. Prawo do strajku występuje na gruncie Konstytucji, występuje też na gruncie ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych. Nie są to oczywiście pojęcia tożsame. To znaczy, że nauczyciel mogą strajkować zgodnie z konstytucyjnym prawem do strajku, nawet nie ocierając się o ustawę o rozwiązywaniu sporów zbiorowych. Bo przecież strajk może przybrać postać wpisywania ocen do dziennika lewą ręką przez praworęcznych i prawą ręką przez leworęcznych nauczycieli – żeby było dłużej i nagryzmolone.

 

Pewne jest, że jeśli nauczyciele nie będą realizować swoich podstawowych obowiązków i nie będą wykonywać pracy, naruszą prawo. Ale że nauczyciele mają prawo do wyrażania swoich opinii na temat tego, jak traktuje ich MEN, również nie powinno podlegać dyskusji. I jeszcze jedno „ale” na koniec. Pamiętajmy, że protest nauczycieli jest akcją polityczną a nie prawnopracowniczą. Problemem nie jest to, czy związki zawodowe rozpoczęły w szkołach spory zbiorowe w rozumieniu ustawy, dokonały zgłoszenia do PIP itd. Problemem jest to, że nauczyciele od lat zarabiają za mało. Warto chyba zamiast straszenia konsekwencjami nielegalnego strajku przypomnieć cytat z Jana Zamoyskiego, iż „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie…”.

dr Karol Kulig

K. Kulig & Współpracownicy. Kancelaria Prawnicza w Krakowie

www.kkulig.pl