Czy potrzebujemy jednolitej platformy do zdalnego nauczania?

Marcin Zaród, anglista w V Liceum Ogólnokształcącym im. Janusza Korczaka w Tarnowie, Nauczyciel Roku 2013, jeden z twórców Centrum Edukacji i Kreacji Cyfrowej Fabryka Przyszłości w Tarnowie: To bardziej kwestia wdrożenia platform, które już istnieją – dwie najpopularniejsze to Microsoft Teams i Google Classroom, ale są też platformy typu Moodle. Teams oraz Google Classroom dają dostęp do edukacji synchronicznej i asynchronicznej – w tym do repozytorium zasobów, które można udostępniać uczniom. To o tyle ważne, że pozwala uniknąć sytuacji, gdy każdy nauczyciel używa jakiegoś swojego ulubionego narzędzia, a uczeń lekcję polskiego ma na Zoomie, lekcję angielskiego na Teamsie, lekcję wf przez, na przykład WhatsAppa.

 

 

Odpowiednio skonfigurowany Teams jest tak prosty i uporządkowany, że może go używać dziecko w pierwszych klasach podstawówki, w miarę prosty jest też Google Classroom. Tylko z wdrażaniem platformy nie można czekać do momentu, gdy szkoła będzie zmuszona przejść na zdalne nauczanie. Cała logika przygotowania się jest taka, żeby tę platformę wdrożyć i korzystać z jej elementów jeszcze w trakcie edukacji stacjonarnej w szkole, np. poprzez udostępnianie uczniom po lekcjach jakichś dodatkowych materiałów lub interaktywnych ćwiczeń.

Wtedy uczeń wie, że zwykła lekcja może być suplementowana dodatkowymi materiałami. I potem gdyby się okazało, że trzeba będzie znów przejść w tryb zdalnego nauczania, bo np. klasa idzie na kwarantannę, to nauczyciel płynnie przechodzi na tę platformę, korzystając z opcji videoczatu i prowadzi lekcje na żywo. Albo w ten sposób ją zaczyna, a uczniowie realizują zlecone przez niego zadania samodzielnie, po to żeby na następnej lekcji znowu się połączyć z nauczycielem i je omówić. Uczniowie korzystają z notatek, albo własnoręczne stworzonych lub tworzonych przez nauczyciela, uporządkowanych w takim, nazwijmy go, elektronicznym zeszycie lub notesie. Nauczyciel może też tworzyć pliki współdzielone, gdzie każdy uczeń może dokonywać edycji, co umożliwia pracę grupową. Wszak Teams to narzędzie, które wywodzi się z biznesu, gdzie służy do realizacji projektów w międzynarodowych korporacjach, a jego wersja z “dodatkami” przygotowanymi specjalnie pod warunki edukacyjne, z powodzeniem sprawdzi się w szkole.

 

Czy konieczne jest przeszkolenie i stworzenie dobrych praktyk?

W zasadzie wdrożenie takich platform jak Teams nie jest trudne, administrator powinien skonfigurować ją w ten sposób, by uczeń nie musiał ostatecznie wykonywać dodatkowych czynności poza uruchomieniem aplikacji z pulpitu swojego komputera i dołączeniem do lekcji.

Teams to darmowe narzędzie dla szkół, w przypadku Google Classroom jest podobnie – choć istnieje też wersja płatna, z pewnymi dodatkowymi funkcjami. Jeśli chodzi o działania państwa, to zamiast tworzyć na siłę nowy produkt, nową platformę, lepiej wyposażyć szkoły w dobrej jakości sprzęt i szybki internet, który umożliwi jednoczesne łączenie się nawet kilkuset uczniów i nauczycieli jednocześnie. Bo z tym różnie bywa, nawet w przypadku łącz o dużej przepustowości ufundowanych w ramach OSE, których wydajność ograniczają rozwiązania zastosowane do rozprowadzenia internetu po samym budynku szkoły.

 

Sam sprzęt też nie wystarczy, potrzebne jest wyposażenie nauczycieli w odpowiednie kompetencje i nie chodzi tylko o naukę obsługi tego czy innego programu, a o sam sposób prowadzenia lekcji. Teraz zdarzało się, że podczas edukacji zdalnej nauczyciele często próbowali prowadzić tradycyjne lekcje, z wykorzystaniem tzw. trybu podawczego, tylko że przez internet. A tak się nie da, bo uczeń wyłącza się po 10 minutach takiego wykładu. Nie jest w stanie utrzymać swojej uwagi w takim samym stopniu, jak by to było na lekcji. Tam nauczyciel, widząc, że uczeń nie uważa mógłby jakoś zareagować, w przypadku zdalnego nauczania jest to utrudnione, dlatego taka forma się nie sprawdza. Po kilku minutach lekcja staje się bardziej “medium towarzyszącym”, podobnie jak radio grające w tle kiedy wykonujemy codzienne czynności. Więc aktywne metody to jest coś, co powinno iść w parze z wprowadzaniem rozwiązań sprzętowych.

 

Jak wygląda kwestia kompetencji cyfrowych samych uczniów?

Marc Prensky, twórca pojęcia cyfrowi tubylcy, sam doszedł do tego, że to nie jest tak, że osoby, którym komputer i internet towarzyszyły od urodzenia, zawsze biegle posługują się technologią. Okazało się, że umiejętności większości uczniów są bardzo płytkie - wydaje nam się, że świetnie sobie ze wszystkim radzą, a realia są takie, że już kiedy np. muszą wykonać jakąś pracę wspólnie, to wykorzystują do tego wyłącznie narzędzia, z których sami najczęściej korzystają, zamiast tych, które się do tego najlepiej nadają. Przykładowo chcąc skorzystać z jakiegoś zdjęcia na szkolnym komputerze, przesyłają je sobie na Messengerze, zamiast skorzystać z przeznaczonego do wspólnej pracy i przekazywania plików Dysku Google.

 

 

 

Ich też trzeba byłoby wyposażać w kompetencje, ale nie tylko typowo cyfrowe umiejętności z pogranicza informatyki, ale też o postawy takie jak samodzielności w uczeniu czy poczucie sprawczości. A w tym kluczowa jest metoda przyjęta przez nauczyciela. Jeżeli robi wszystko za ucznia, to uczeń się do tego przyzwyczaja, a gdy zostaje bez tej pomocy, jest zagubiony i wręcz bezradny. Jeżeli nie ma lekcji na żywo, to okazuje się, że to limit jego umiejętności. Zupełnie inaczej wygląda to w przypadku osób przyzwyczajonych do brania odpowiedzialności za własną pracę. I to jest właściwy moment, by się na takich kompetencjach skupić – bo to będzie inwestycja, która zaprocentuje.