Współczesna szkoła to szkoła technologiczna, oparta na masowym kształceniu, w którym jakość nie jest zapewniona dzięki zatrudnieniu nauczycieli mistrzów, ale dzięki starannie opracowanym procedurom, wymaganiom i planom, które mogą realizować gorzej przygotowani wykonawcy. Takie działanie wzorowane jest na rozwiązaniach w dziedzinie produkcji przemysłowej – wysokie technologie nie wymagają genialnych wykonawców, tylko genialnych projektantów. Marnie wykształceni Hindusi, Tajwańczycy czy Koreańczycy mogą produkować znakomitej jakości telewizory, komputery, samochody... Tylko czy ta zasada da się skutecznie przenieść na grunt oświaty lub służby zdrowia?
Program nauczania i jego obudowa to elementy procedury zapewniającej w skali masowej, przy zróżnicowanych kompetencjach nauczycieli, w miarę jednakową i w miarę wysoką jakość kształcenia szkoły masowej. Może raczej powinienem napisać, że jest to sfera intencji, a nie realności, że procedury jakość mają zapewnić. No ale w warunkach nauczania wszystkich dzieci i zdobycia przez nie prawie w stu procentach wykształcenia wyższego niż podstawowe pewnie nie ma innej dobrej drogi. Póki co. Szkoła masowa w jej wersji technologicznej to rozwiązanie najtańsze, więc nikt nie wybierze rozwiązań może lepszych, ale znacznie droższych, a przy tym sprzecznych z konstytucyjnym prawem do nauki.
Dla naszej wędrówki po linie najważniejsze są jednak nie intencje i nie łatwo zauważalna rzeczywistość, ale skutki uboczne, zwłaszcza te ukryte. Pracujący w systemie taśmowym robotnicy szybko uczyli się sprawnie i bezbłędnie wykonywać przypisane ich stanowisku czynności. Ale jednej rzeczy się nie nauczyli, a nawet oduczyli, jeśli taką umiejętność posiadali – wykonywanie procedur oducza bowiem samodzielności, a także kreatywności. Współczesny system edukacji w ciągu ostatnich dwudziestu paru lat skutecznie oduczył większość nauczycieli właśnie samodzielności myślowej.
A tak niedawno przecież uchwalono i wprowadzono nowe prawo oświatowe, znoszące centralizm programowy, dopuszczające, a nawet wymuszające autonomię szkół oraz kładące nacisk na podmiotowość uczniów i rodziców. To konieczność wyboru programów nauczania i podręczników wymuszała decyzje o indywidualizacji nauczania na poziomie szkoły, a nawet klasy. Wymuszała przynajmniej częściową podmiotowość nauczycieli, której może władze centralne nie hołubiły, ale przynajmniej tak bardzo nie przeszkadzały.
Realizowanie podstawy programowej pod batem nadzoru pedagogicznego zamiast kształcenia – oto rzeczywistość dzisiejszej oświaty. Kto mówi o rozwoju ucznia? Zamiast tego jest realizacja podstawy programowej, nawet jeśli nie jest ona zbyt mądrze pomyślana, monitorowanie tej realizacji. Czy to jeszcze kształcenie, czy już tresura?
Kształcenie, czyli kierowanie rozwojem ucznia „po swojemu”, wedle własnego rozeznania nauczyciela, według rozpoznanych przez niego potrzeb i możliwości uczniów, nie wymaga korzystania z podręcznika i całej jego obudowy dydaktycznej. Wymaga samodzielności nauczyciela i jego kreatywności, czyli tych cech, których ogromna większość pedagogów została oduczona.
Jest to fragment artykułu Klemensa Stróżyńskiego pt. "Z podręcznikiem czy bez", opublikowanego w miesięczniku "Dyrektor Szkoły" nr 5/2014>>
Polecamy: Biurokracja jednym z największych zagrożeń dla ewaluacji w szkole