Ze Sławomirem Broniarzem, prezesem Związku Nauczycielstwa Polskiego, o stanowisku Związku wobec postulatów złożonych przez samorządowców w sprawie zmian w prawie oświatowym oraz zapowiadanego przez MEN projektu zmian w prawie oświatowym - rozmawia Bogdan Bugdalski.

Bogdan Bugdalski: Zacznę zaczepnie: Czy Związek Nauczycielstwa Polskiego nie jest przypadkiem „hamulcowym” reformy systemu oświaty? 
Sławomir Broniarz: Spróbuję równie zaczepnie odpowiedzieć: Tak! Jest bowiem nieporozumieniem i rodzajem nadużycia semantycznego nazywanie tego, co samorząd proponuje, reformą. Bo reforma musi mieć chociaż posmak chęci poprawy. W działaniach samorządu tego nie ma. Widzimy tylko podtekst ekonomiczny, wszechogarniającą próbę przerzucenia ciężaru kryzysu ekonomicznego, w jakim znalazły się samorządy, na oświatę. Te propozycje z punktu widzenia potrzeb szkoły są raczej elementem wstecznym, aniżeli poprawiającym czy rozwijającym system edukacji. Wprowadzenie tych zmian, których - bądźmy precyzyjni - chcą niektóre organizacje samorządowe, z punktu widzenia interesów dziecka, czy nauczyciela nie przyniesie żadnych korzyści. 
BB: Wyłączył Pan z grona samorządów jakieś organizacje, ale z tych dużych, ogólnopolskich tylko Związek Województw RP nie podpisał się pod złożonymi w Sejmie postulatami, a to nie jest stowarzyszenie samorządowe. 
SB: Spotykam się z wieloma przedstawicielami samorządów, rocznie z co najmniej 100. I z pewnym zadziwieniem wielu z nich odczytuje stanowiska organizacji, do których czasami należą. Nie podpisują się pod nimi, więc nie popierają restrykcyjnych działań, lub się od tego dystansują. Samorządy mają prawo do swoich projektów, ja tego nie neguję, ale z drugiej strony zwracam uwagę na to, że jeżeli byśmy literalnie prześledzili propozycje samorządów, także dyrektorów szkół, to naprawdę tych oczekiwanych przez szkołę zmian tam nie ma. 
BB: Zrobimy to za chwilę. Grudzień będzie takim momentem, kiedy dyskusja o Karcie Nauczyciela przeniesie się do parlamentu. Prawdopodobnie, bo minister Krystyna Szumilas jest związana słowem, które sama dała... 
SB: Rozmawiamy z ministerstwem, z samorządami i sądzę, ze efekty tych spotkań poznamy. niedługo. Nie wiem, czy jest konieczny pośpiech i deklarowanie określonych terminów. Ważniejsza zapewne będzie jakość propozycji. I żeby rzeczywiście służyły edukacji a nie tylko zaspokajały polityczne ambicje. ZNP jest stałym uczestnikiem rozmów. Zmian w „Dyrektorze Szkoły” nikt nie będzie wprowadzał wbrew interesowi dziennikarzy, bo to oni będą je wdrażać. 
BB: To akurat jest łatwiejsze - wydawca zawsze ma rację. Wróćmy jednak do propozycji samorządowych. Wprowadzają one pewne rozwiązania, które są raczej niekorzystne dla nauczycieli. 
SB: A jakie korzyści one niosą w sensie obiektywnym? Co istotnego zyskuje uczeń? 
BB: Trudno powiedzieć. Jednak te zmiany, które postulują samorządowcy, prawdopodobnie wejdą w życie, bo współgrają z tym, co ostatnio ujawniło MEN, a niebawem zobaczymy w projekcie ustawy, np. zamiast proponowanych 40 dni, 47 dni urlopu... 
SB: Zaraz, zaraz... 40 dni urlopu proponują dyrektorzy szkół i również samorządy. Mamy w tej chwili 47. Z kalendarza wynika, że w roku 2012 tych dni wolnych w okresie ferii i wakacji jest dokładnie 54. W roku przyszłym będzie 55. Jeżeli odejmiemy te siedem dni, które ma do dyspozycji dyrektor, to mamy dokładnie 47 dni w roku bieżącym, a w przyszłym 48. To jest to, co jest opisane w Karcie Nauczyciela. Natomiast nieznajomością rzeczy jest twierdzenie, że nauczyciele mają 80 dni urlopu, bo to by oznaczało, że jest tylko jedna grupa zawodowa pod tytułem nauczyciele, która ma wolne w soboty i w niedziele i w święta, a wszyscy inni w te dni – przepraszam – tyrają. Jestem nauczycielem historii i dla mnie fakt i bezsporność tego faktu nie podlegają dyskusji, więc jeżeli ktoś mi proponuje dyskusję o tym, czy będziemy mieli 40 czy 47 dni, czyli skraca nam o tydzień urlop, nie podając racjonalnego uzasadnienia, i nie odwołuje się do faktów, a do mitów, to plecie bzdury. 
BB: Jednak MEN... 
SB: Tak, i zwracam uwagę, że nie jest to dla nas problem. Powiem to, co powiedziałem Ryszardowi Proksie i to, co mówię wszystkim, wszem i wobec: dzisiaj nie Karta jest problemem. 
BB: Ale Karta budzi najwięcej kontrowersji. 
SB: W którym momencie? 
BB: No chociażby w podwyższeniu pensum i... 
SB: Możemy do tego wrócić, kiedy Instytut Badań Edukacyjnych pokaże nam wyniki badania czasu pracy. 
BB: Jeśli już mówimy o tym badaniu, to na naszej konferencji – EDU Trendy 2012... 
SB: Żałuję, że mnie tam nie było, ale i Samorządowy Kongres Oświaty, i EDU Trendy odbywały się w tym samym miejscu i czasie. 
BB: Zgadza się. Więc podczas spotkania uczestników EDU Trendów z prof. Leszkiem Balcerowiczem padły głosy, że to badanie będzie dość ułomne, bo nikt nie pyta, ile nauczyciel poświęca czasu po lekcjach na przygotowanie się itd. 
SB: Profesor Balcerowicz jest jedną z postaci, które czują się w obowiązku wypowiadać o Karcie, przy wątpliwej znajomości jej treści. Natomiast jeżeli możemy mówić o pewnej kategorii żalu czy pretensji do MEN, to powiem, że obowiązkiem Ministra Edukacji Narodowej jako konstytucyjnego szefa resortu i pierwszego nauczyciela jest bronić nauczycieli przed nieprawdziwymi zarzutami. Można to uczynić, opisując wymiar czasu pracy, który nauczyciel poświęca na część pracy wynikającą z art. 42 Karty Nauczyciela, czyli pracę dydaktyczno-opiekuńczo-wychowawczą, i inne czynności wynikające ze statutu szkoły, podczas prezentacji różnego rodzaju aktów prawnych, które się do tego odwołują. Zwracam uwagę, że mówimy tu o rejestracji czasu pracy nauczyciela, tego czasu pracy, który w raporcie OECD nie jest opisany i wywołuje wiele emocji, który to obowiązek nauczyciel de facto realizuje, bo czynności przez niego wykonywane są rejestrowane w szeregu dzienników zajęć, wpisów, rejestracji, podpisów na listach obecności itd. Tylko pytanie: Dlaczego nikt tego nie bierze pod uwagę? Szkoda, bo być może ustałyby te ataki, nagonka i absurdalne stwierdzenia, że nauczyciel pracuje dwie godziny dziennie, bo to jest nieprawda. Dlaczego dominuje uproszczenie i nierzetelność? 
BB: Panie Prezesie, wobec tego – zajmijmy się na razie tylko kategorią nauczycieli w nowym rozumieniu samorządowców – czy warto walczyć o te dwie godziny? 
SB: Tak, warto. Dlatego że Jan Kowalski, nauczyciel fizyki w szkole podstawowej X, nie ma wpływu na to, że fizyka została ograniczona do jednej godziny tygodniowo. Dzisiaj zdecydowana większość nauczycieli przedmiotów przyrodniczych, matematyczno-fizycznych, informatyki uczy w wymiarze jednej godziny tygodniowo lub raz na dwa tygodnie. Zwiększenie pensum będzie generowało masowe bezrobocie w środowisku, a jednocześnie jest w opozycji do oczekiwań nauczycieli, do ich gotowości do pracy.

@page_break@

On chce tej fizyki uczyć jak najwięcej. Dajcie mu taką szansę! Dajcie taką liczbę zajęć w tygodniu, żeby mógł tej fizyki czy przedmiotów zbliżonych nauczać! Skorzysta na tym uczeń.
Mówimy wyraźnie, jesteśmy przeciwni manipulacji w sprawie pensum, dopóki nie znajdziemy odpowiedzi na pytanie, jak zagospodarować tych nauczycieli w ramach pensum dydaktycznego w jednym zakładzie pracy.
To jest przyczyna pewnej awantury medialnej, ba jest pisane kolejne stanowisko, dotyczące mojego wywiadu dla „Dziennika Gazety Prawnej”, bo musimy - czy chcemy, czy nie - znaleźć odpowiedź na pytanie: co zrobić ze 105 tysiącami studentów kierunków pedagogicznych, którzy co roku kończą te kierunki, kilkoma tysiącami studentów kierunków uniwersyteckich ze specjalizacjami pedagogicznymi, w sytuacji gdy nie będzie dla nich pracy. Więc to nie jest może rola ministra, ale to jest na pewno rola związku zawodowego. Dbać o to, żeby nauczyciel miał to bezpieczeństwo socjalne, miał bezpieczeństwo zawodowe. Bo ten przykładowy nauczyciel fizyki nie ma wpływu na liczbę swoich godzin, nie ma wpływu na działanie organu prowadzącego w zakresie wykorzystania jego umiejętności, kwalifikacji, predyspozycji w obszarze poza tymi jedną czy dwiema godzinami fizyki. Nikt się o tego nauczyciela nie upomni. A rząd, ministrowie, parlament i samorządy podejmują decyzje godzące w interes tego nauczyciela. My mamy mieć szeroko rozumiany plan cyfryzacji, będziemy gonić, jeżeli chodzi o Internet, Estonię chociażby, chcemy dokonać rewolucji cyfrowej, a przecież informatyka jest nauczana jedną godzinę w tygodniu.
Za chwilę będziemy mieli pretensje, że urzędnicy niczego nie rozumieją, że nie wiedzą, a przecież ten nauczyciel informatyki, niech sobie tłucze tę informatykę w szkole do godziny 12.00, a skoro nie ma pensum, to trzeba mu pracę zorganizować. Niech wójt dostanie od ministra Boniego pół miliona złotych na to, żeby w ciągu trzech lat ta rewolucja cyfrowa w tej gminie została przeprowadzona. Nie przy pomocy firm, firemek, Kowalskiego, który nosi całe biuro w teczce, tylko przy pomocy szkoły i jej nauczycieli. To jest najlepiej przygotowana grupa zawodowa do tego. Może być jeszcze ewentualnie wyposażona w jakieś inne instrumenty do pracy z dorosłymi, chociażby, ale wykorzystajmy tych nauczycieli, szkołę, potencjał i mobilność tego dyrektora szkoły, a nie stwarzajmy szansy dla wypływu środków budżetowych, naszych podatkowych do tysięcy firm, które oplotły edukację i żyją doskonale według powiedzenia, że w szkole żyje się biednie, ale ze szkoły żyje się doskonale.|
A to jest wtedy szansa pracy nie tylko  dla nauczycieli  ale także dla pozostałych pracowników szkoły, którzy najczęściej padają ofiara wszelkich oszczędności. 
BB: No dobrze, ale co na to środowisko? Bo podejrzewam, że ten Pański głos w sprawie pensum był trochę wyprzedzający. 
SB: Pojawiło się wiele głosów krytycznych, wynikających niezrozumienia lub braku możliwości samodzielnej oceny.  Moja propozycja jest dla  nauczycieli zatrudnionych w niepełnym czasie pracy, którzy bezskutecznie poszukują godzin. Trzeba poszukać sposobu wykorzystania potencjału TYCH nauczycieli, gotowych do pracy w swojej szkole, w ramach swojego pensum, zgodnie z posiadanymi kwalifikacjami a nie zmuszanie ich do szukania zleceń, pracy na czarno poza szkołą. Moim zadaniem jako prezesa Związku jest poszukiwanie  wszelkich sposobów, żeby zapewnić nauczycielowi bezpieczeństwo zawodowe i ekonomiczne.
Jest parę miliardów złotych do wykorzystania w ramach life and learning. Dlaczego mają to - powtarzam z uporem - robić jakieś pseudofirmy przy pomocy tych samych nauczycieli, płacąc im niewielkie pieniądze. Dlaczego gmina nie miałaby otrzymać tych pieniędzy i przekazać ich szkole. Gmina uratuje szkołę, wójt jako reprezentant środowiska samorządowego wykaże, że robi coś dla tych wyborców, a nie tylko bierze 12 tysięcy pensji wynikającej z ustawy - o tym samorządowcy w ogóle nie mówią, wypominając nam, że nasze ramy ustawowe rujnują ich budżety - a jednocześnie uratuje parę miejsc pracy dla nauczycieli.
Wszyscy mamy dokładnie ten sam interes, pytanie tylko, jak przekonać rząd, parlament, jak te pieniądze będące w gestii ministra edukacji, ministra pracy uruchomić. Nie w jakiś bzdurne programy aktywizacji zawodowej robione przez osoby do tego nieprzygotowane. Tylko jak podnieść kwalifikacje formalne, w ramach szkoleń formalnych, nieformalnych, pozaformalnych ulokowanych w szkole. Ja broń Boże nie chce ograniczać wolności gospodarczej firm szkolących, tylko walczę o to, żeby te pieniądze szły do szkoły, bo to jest moim zdaniem obowiązek nas wszystkich, jeżeli chodzi o ratowanie szkoły, bo demografii nie przeskoczymy. 

BB: Chciałbym, żebyśmy wrócili jeszcze do pensum i do tego układu, który proponują samorządowcy, i który - podejrzewam - zyskuje poparcie wśród dyrektorów szkół. Zwłaszcza tych, którzy nie są pedagogami...   SB: Dlatego, że nie są pedagogami! Dla mnie dyrektor szkoły to jest najważniejsza osoba w całym systemie edukacji. Autonomia szkoły, autonomia nauczyciela, wszystko, co wiąże się z silną pozycją placówki w środowisku, wiąże się przede wszystkim z osobą dyrektora szkoły. I niejedno spotkanie, niejedno seminarium możemy temu poświęcić. Często bowiem są to osoby przypadkowe, obawiające się o samych siebie, bojące się jakichkolwiek decyzji, trzęsące się przed samorządem i nie nadające się na to stanowisko w sensie mentalnościowym, nie mające owej autonomii w swojej głowie. Tym samym robią więcej szkody niż pożytku. To wśród tej grupy rodzą się postulaty zmian, także pensum. To jest ta grupa osób, które mówią: zmieńmy Kartę Nauczyciela, bo ja nie mogę zarządzać szkołą. Byłem dyrektorem szkoły i w niczym mi Karta nie przeszkadzała, podobnie jak obecnie wielu dyrektorom z prawdziwego zdarzenia. Opowiadanie, iż trzeba w Karcie Nauczyciela opisać wszelkie możliwe przypadki, które pozwolą dyrektorowi szkoły samodzielnie, niezależnie zarządzać, a ustawa będzie legitymizowała ich działania i zwalniała z jakiejkolwiek odpowiedzialności, jest nieporozumieniem. Nie da się znaleźć w ustawie tyle miejsca, ani w rozporządzeniach wykonawczych, żeby to ryzyko wynikające z decyzji personalnych opisać i uzasadnić. Zmieńmy także mechanizm wyboru dyrektora. Dzisiaj dyrektor jest wyłaniany przez komisję konkursową. Jak Pan widzi samorządy chcą, żeby połowę składu komisji stanowili samorządowcy. Jesteśmy na nie. 
BB: Ale z definicji, czy żeby ograniczyć wpływ organu prowadzącego na powoływanie dyrektora? 
SB: Przeciwny jestem retoryce, że samorząd musi mieć połowę składu komisji konkursowej, bo utrzymuje szkołę. Samorząd wydaje publiczne pieniądze na cel, którym jest m.in. zaspokajanie potrzeb edukacyjnych, moich i moich dzieci, i to są pieniądze publiczne. Natomiast komisja w składzie: jedna osoba będąca reprezentantem samorządu, jedna – rodziców, jedna – organu nadzoru pedagogicznego, ale prawdziwego nadzoru, a nie jakichś wydumanych instytucji, które nie wiedzą, czego chcą, jeden przedstawiciel załogi, nie nauczycieli, nie członek rady pedagogicznej, załogi, bo sprzątaczka, kucharka, woźny to też pracownik i podlega temu kierownikowi zakładu pracy i jest zatrudniany przez szkołę, a nie przez wójta, nie burmistrza, nie prezydenta, i jeden przedstawiciel instytucji, która naukowo zajmuje się opisaniem pracy dyrektora szkoły, uwolniłaby dyrektora od samorządowego kagańca.

@page_break@

Trudniej byłoby o koterie, o to dogadywanie się, o jakieś układy, które niestety niszczą autonomię dyrektora szkoły. Jestem absolutnie za tym, żeby był on autonomiczny i w sensie formalnym, i ekonomicznym, i żeby umiał tej autonomii uczyć nauczycieli, uczniów i rodziców. 
BB: Wrócę jeszcze do tego pensum, ale tym razem w kontekście podziału na nauczycieli tablicowych i resztę. 
SB: Nie zgadzamy się na dzielenie nauczycieli według widzimisię i optyki samorządu. Co to znaczy nauczyciel tablicowy i nauczyciel nietablicowy? Czy pedagog szkolny, psycholog szkolny, nauczyciel-bibliotekarz to są osoby, które nie pracują z dzieckiem? Oni nie pracują przy tablicy, ale bez pedagoga, bez psychologa szkoła ma utrudnioną realizację swoich zadań opisanych w ustawach i rozporządzeniach. Przecież jeżeli mamy jednego logopedę na 10 tys. uczniów, jednego psychologa na 12 tys. uczniów, to znaczy, że tych ludzi jest za mało, a są bardzo potrzebni. 
BB: No tak, ale ten psycholog nie musi się przygotowywać w domu, nie ma zajęć dodatkowych, które ma nauczyciel. 
SB: Ale też nie ma 18-godzinnego pensum. Ustawa oddaje tę kompetencję samorządowi terytorialnemu. W tej sprawie zwróciliśmy się do Rzecznika Praw Obywatelskich, żeby zbadał, czy jest zgodne z Konstytucją określanie przez samorządy, że pedagog, psycholog będzie pracował 40 godzin w tygodniu, bo to jest złamanie przepisu art. 42 Karty, że zajęcia składają się z trzech komponentów. Więc jesteśmy przeciwni segregowaniu i dzieleniu nauczycieli na takich i innych, zwłaszcza z powodów ekonomicznych. Samorząd nie ponosi kosztów zatrudniania nauczycieli w CKE, OKE, kuratoriach oświaty itp., więc ja nie rozumiem tych propozycji. Szkoła bez sprzątaczki, bez woźnej nie może istnieć, i mówię to dlatego, że i ta sprzątaczka, i ta woźna odgrywają określoną funkcję wychowawczą w szkole. Tak samo nie może istnieć bez pedagoga, psychologa, bez bibliotekarza, bo nieprawdą jest, że ten nauczyciel tylko i wyłącznie wypożycza książki. No chyba że dyrektor niewłaściwie sprawuje swoją funkcję najważniejszego ogniwa nadzoru pedagogicznego i nie wykorzystuje faktu, że ta bibliotekarka ma także inne funkcje do spełnienia. A w skali mikroekonomicznej bibliotekarka to jest najtańszy nauczyciel na zastępstwo.  
BB: Prześledźmy teraz pozostałe postulaty samorządów: konieczność rozliczania 40-godzinnego tygodnia pracy. 
SB: Ale ona jest. Jeżeli ktoś zarzuca nam, że nie ewidencjonujemy tego czasu, to nie zna przepisów, które wyraźnie precyzują obowiązki nauczyciela w tym zakresie. To po pierwsze. A po drugie: od czego jest dyrektor szkoły? Poza tym zawód nauczyciela jest tak silnie przesycony elementem kontrolnym, że nie ma drugiego takiego. Co 45 minut zmienia się zespół kontrolujący. 
BB: Likwidacja przepisów, które prowadzą do uśrednienia pensji nauczycieli. Wczoraj ukazała się propozycja MEN, żeby tę tzw. czternastą pensję wyliczać na podstawie średniej ze wszystkich stopni awansu zawodowego... 
SB: Obciążę Pana kosztem tej kawy, jeśli Pan będzie używał tej nazwy. Nie ma czternastej pensji! To jest dodatek uzupełniający, który może nie musiałby być wypłacany, gdyby dyrektor szkoły i samorząd znali treść art. 30 Karty Nauczyciela. To nie była propozycja ZNP, lecz ówczesnej wiceminister Krystyny Szumilas. Dyrektor szkoły może zawrzeć z nauczycielem indywidualną umowę, zwiększyć jego wymiar czasu pracy. Gmina może podnieść wynagrodzenie zasadnicze. Dlaczego wszyscy nauczyciele mają dostawać jednakowy dodatek motywacyjny, dlaczego gmina nie nagradza najlepszych dyrektorów i najlepszych nauczycieli w końcówce roku, wiedząc po analizie finansów za 9–10 miesięcy, że będzie musiała komuś tam wypłacić ten dodatek? Mam 10-miesięczny raport, to mówię dyrektorowi: Wybierz mi najlepszych nauczycieli, a ja im ten dodatek podniosę z 5% do 50%. Nie trzeba będzie wypłacać tego dodatku uzupełniającego. 
BB: No ale samorządy twierdzą, że właśnie ten art. 30a Karty zmusza ich do tego, żeby wszystko wyrównywali.
SB: Nie musieliby tego robić, gdyby przestrzegali prawa, tzn. realizowali treść art. 30 Karty, który mówi, co wchodzi w skład średniego dla poszczególnych stopni awansu zawodowego wynagrodzenia. Jeżeli mam nauczyciela dyplomowanego, który w myśl przepisów Karty ma łącznie zarabiać 5 tys. zł, a jego sztywne wynagrodzenie, czyli wynagrodzenie zasadnicze i dodatek stażowy jest na poziomie 3,7 tys. zł, to wiem, że muszę te 1,3 tys. zł jemu w czymś wypłacić. Jeżeli nie mam godzin ponadwymiarowych, bo większość nauczycieli może tego nie mieć, to moja sytuacja staje się jeszcze gorsza, ale wtedy w grę wchodzą te elementy ruchome, chociażby dodatek motywacyjny. Jestem przeciwny temu, żeby wszyscy nauczyciele otrzymywali ten sam dodatek motywacyjny, bo nie pracujemy wszyscy jednakowo. To jest zadanie dyrektora. 
BB: Czy obecnie dyrektor ma jakieś możliwości motywowania nauczyciela dyplomowanego do podnoszenia kwalifikacji? 
SB: Żadnych de facto. Poza dodatkiem motywacyjnym, czyli może również powiedzieć: Przepraszam. Aczkolwiek to nie powinno wynikać tylko ze stopnia awansu zawodowego. Jeżeli w szkole ma on określoną pulę tego dodatku motywacyjnego, to powinien jasno na radzie pedagogicznej powiedzieć: mamy określone kryteria, które są zapisane w regulaminie wynagradzania, tych dokumentach, które szkoła i rada pedagogiczna przyjmuje, które także akceptuje organ prowadzący, i na tej podstawie dać porządny dodatek motywacyjny dwum nauczycielom dyplomowanym, którzy w jakimś horyzoncie czasowym robili fantastyczny projekt, który tę szkołę podniósł. Dlaczego nie mają dostać 600 zł motywacyjnego, zamiast po 60 zł tak jak wszyscy? To leży w kompetencji dyrektora szkoły, nikt mu tego nie odbiera.
BB: A w sytuacji odwrotnej, kiedy ci dyplomowani spoczną na laurach i nic nie robią.
SB: To nie mają motywacyjnego. Ale część dyrektorów naprawdę idzie po linii najmniejszego oporu i daje wszystkim po równo. Bo po co ja się będę konfliktował z radą pedagogiczną, jak oni za dwa lata muszą wystawić jednego reprezentanta do wyboru, czyli mnie. Natomiast to też jest takie przyzwyczajenie, że wszyscy musimy równo zarabiać. Z drugiej strony jest cały segment nadzoru - idę na hospitację, z jednym rozmawiam, patrzę na te jego lekcje, weryfikuję to, co on robi, kontroluję, tylko muszę jako dyrektor mieć czas na to - i tu się pojawia pytanie, czy dyrektorzy nie są dzisiaj przeciążeni robotą. Moim zdaniem tak. Rosnąca papierologia niszczy także autonomię  dyrektora, niszczy - że tak powiem - jego swobodę w zakresie operowania swoim czasem pracy i czasami mam wrażenie, że robimy te papiery tylko po to, żeby mieć regały zastawione na wypadek, gdy ktoś przyjdzie z kontrolą. 
BB: To prawda, zresztą to także dotyczy nauczycieli. 
SB: No tak, bo to idzie z góry. Samorząd czasami wymaga bzdurnych rzeczy, kuratoria też. W ramach kontroli zarządczej, szkoły zaczęły pisać jakieś statuty kodeksy etyczne. Po co? Nikt tego nie wymaga od dyrektora szkoły. 
BB: Panie Prezesie następna sprawa dotyczy urlopu dla poratowania zdrowia. Rozumiem, że tutaj nie ma rozbieżności. Zgadzacie się na lekarza ZUS. 

@page_break@

SB: Związek od dawna proponuje uporządkowanie administracyjne urlopów i sądzę, że to jest na ukończeniu. Jeżeli są patologie, to eliminujmy je poprzez przepisy prawne. 
BB: Zniesienie mianowania jako formy nawiązywania stosunku pracy. 
SB: Jesteśmy zdecydowanie na nie, bo to jest koniec autonomii nauczyciela w wykonywaniu zadań edukacyjnych. A jednocześnie w małych środowiskach spowoduje, że nauczyciel będzie absolutnie zależny nie od dyrektora szkoły, tylko od organu prowadzącego, od samorządowego urzędnika. Mamy na to całą masę przykładów. Szkoły zakładane przez różnego rodzaju stowarzyszenia, organizacje, które uważają, że będą nauczycieli zatrudniać tylko na kontrakt bądź na czas nieokreślony, są ilustracją i projekcją możliwych zdarzeń i próbą ostrzeżenia nas: Nie idźmy tą drogą! Nauczyciel ma mieć swobodę w zakresie doboru metod i treści wynikających z podstawy programowej. I jest za to odpowiedzialny. Ocena jest kategorią prawną, która jest przypisana tylko osobie nauczyciela. Natomiast świadomość, że od mojej decyzji dotyczącej oceny Jasia Kowalskiego będzie zależał mój byt zawodowy, ograniczać będzie moją suwerenność zawodową. 
BB: Jasne. To dalej, żeby już skończyć tę listę postulatów- likwidacja dodatku wiejskiego, dodatku mieszkaniowego itd. 
SB: Co do dodatków mieszkaniowych, działek itd. wydaje się, że to powinno być absolutnie zostawione gminie. Jak zechce pozyskać nauczyciela, to powinna mieć takie możliwości.
Aczkolwiek na pewno nie należy odbierać dodatku tym, którzy go już mają. Trudno pozbawić teraz nauczyciela prawa do mieszkania czy domu, trudno nam przecież odebrać te 0,25 ha tej działki. Niech on to ma. Ale wchodzący do zawodu powinien to otrzymać na podstawie decyzji gminy, a nie ustawy. Jeśli gmina nie ma nauczyciela języka obcego, informatyka, a ma takie potrzeby, to powinna dać takiemu nauczycielowi mieszkanie lub znaleźć jakieś inne środki, które spowodują że anglista z warszawskiego Mokotowa przyjdzie na wieś.
BB: To jest oczywiście w gestii samorządu. 
SB: Natomiast z dodatkiem wiejskim jest pewien problem. Pobiera go około 190 tys. nauczycieli. Nie jestem zwolennikiem likwidacji tego dodatku, ale propozycja MEN, aby można było wykorzystać go jako element rozliczenia rocznego, tzn. w sytuacji gdy  gmina ma problemy z wypłatą dodatku uzupełniającego, żeby można było ten dodatek zaliczać do owej średniej, ale w skali całego roku, a nie w układzie miesięcznym, warta jest rozważenia  Pytanie, czy to jest konstytucyjne i czy nie wywoła oporu ze strony środowisk miejskich lub tych jednostek powyżej 5 tys. mieszkańców, gdzie dodatek nie występuje. Nie wiem, nie rozpatrywaliśmy tego nigdy, ale na pewno nie jesteśmy zwolennikami likwidacji dodatku wiejskiego, chociaż utracił taką potrzebę istnienia, jaką miał w momencie, kiedy wchodził w życie.
BB: W ten sposób przeszliśmy do zmian w ustawie o systemie oświaty. Zatem pierwsza sprawa – likwidacja limitu 70 uczniów i wpuszczenie do szkół firm prywatnych.
SB: Nie wolno nam tego zrobić. Nie ma w świecie takiego kraju, gdzie komercja, urynkowienie przyniosły jakiekolwiek wartości pożądane w edukacji. 
BB: Pan profesor Balcerowicz mówił ostatnio na wykładzie, że tak jest w Anglii teraz. Powielają ten system szwedzki w Anglii właśnie i wszystko się udaje.
SB: No to profesor Balcerowicz ma inne dane niż minister edukacji Wielkiej Brytanii, który właśnie gościł w Polsce. Bardzo krytyczne zdanie maja także przedstawiciele angielskich związków zawodowych. Tych free schools jest kilka procent i wszystko na to wskazuje, że więcej nie będzie. Podobnie, jak i u nas.
Jest raport OECD, który mówi wyraźnie: żadna wartość dodana będąca efektem urynkowienia edukacji nie potwierdza zasadności i potrzeby drążenia tego wątku, bo jeżeli mówimy o tym, że dzieci w takich placówkach jakby skomercjalizowanych, urynkowionych mają lepszy potencjał intelektualny, to nie wynika on z oferty szkolnej, tylko z kapitału kulturowego dziecka, które wchodzi do tej placówki.
BB: I z kapitału rodziców...
SB: Rodziców, tak jest! Widać to w naukach humanistycznych - te dzieci lepiej czytały, lepiej pisały, ale dlatego, że ten potencjał intelektualny, który one wyniosły z domu był jakby dyskontowany w szkole. W grupie nauk matematycznych tej różnicy nie ma i warto żebyśmy wiedzieli, co mówimy, a nie mówili, co wiemy.
BB: Ale przyzna Pan, że liczba 70 uczniów jest dość sztucznym pułapem.
SB: To efekt pewnego kompromisu politycznego zawartego w 2008 r. między ówczesną minister edukacji Katarzyną Hall, Związkiem Nauczycielstwa Polskiego i większością parlamentarną, która tę ustawę przyjmowała. Związek uważał, że szkoła, która ma być oddana w ręce organizacji pozarządowych, powinna być rzeczywiście małą szkołą. I niech one sobie funkcjonują, ale nie ma potrzeby, żebyśmy mówili: każda szkoła. Bo to by oznaczało, że za moment, wbrew temu, co samorządy mówią te szkoły jednak będą przekazywane w ręce organizacji pozarządowych – z różnych powodów, także ekonomicznych. Uwolnienie tego obszaru spowoduje zmiany społeczne trudne obecnie do przewidzenia. Za moment będziemy mieli do czynienia z początkiem segregacji uczniów, ograniczeniem szans rozwoju młodego człowieka i dostępu do dobrej edukacji.
BB: Tak, ale samorządy chcą tego z innego powodu.
SB: Ale na pewno nie z powodu edukacyjnego.
BB: Nie mają pieniędzy.
SB: Dobrze, ale 8 mld zł, które ostatnio samorządom zabrano nie zwierało w sobie żadnego komponentu edukacyjnego. Jeżeli samorząd stwierdzi: nie bilansuję się, więc oddam szkołę X, to organ, który ją przejmie, będzie musiał sobie odpowiedzieć na pytanie: gdzie znajdę brakujące ileś tam tysięcy złotych? I znajdzie je w kieszeniach nauczycieli i pracowników oświaty, obniżając im wynagrodzenia, ewentualnie zatrudniając tańszych. W konsekwencji będzie to prowadziło do spadku jakości usług edukacyjnych, bo ktoś, kto rzeczywiście ceni sam siebie, swoją wartość lub potencjał, powie: przepraszam, ale za 1300 zł, będąc nauczycielem dyplomowanym, nie przyjdę do pracy. Przyjdą ci, którzy nie mają alternatywy,  być może także dobrzy, ale bez szans na zatrudnienie. Urząd gminy ich nie przyjmie, bo ilu polonistów, matematyków czy fizyków może zatrudnić? Dwóch, trzech, jako urzędników biurowych. Więc ta selekcja negatywna zacznie się jeszcze bardziej utrwalać. Skoro będzie brakowało pieniędzy, a nie będzie można już ich zaoszczędzić na nauczycielach czy pracownikach administracyjnych, to trzeba będzie sięgnąć do kieszeni rodziców. Trzeba także odpowiedzieć na pytanie, które zadają organizacje pozarządowe: co z własnością budynków? Co z modernizacją, remontami? Co z czynszami za te budynki? Co z remontem kapitalnym obiektu, który jest wydzierżawiony przez fundację czy stowarzyszenie. Skąd wziąć pieniądze i jak rozliczyć wymianę okien, dachu czy kotłowni. Kto ma za to zapłacić?

@page_break@

Jeśli taki kredyt weźmie stowarzyszenie, to jego spłatę będzie musiało przełożyć na czesne, a taka szkoła to przecież placówka niepubliczna o uprawnieniach publicznych, bezpłatna dla dziecka. Więc tutaj jest cała masa problemów, o których samorządy nie mówią tym, którym zamierzają przekazać szkołę.
Z drugiej strony zwracamy uwagę na to że potencjał tych szkół w wielu wypadkach jest związany z aktywnością rodziców - dziecko kończy naukę i rodzic przestaje być szkołą zainteresowany, i ta szkoła w wielu wypadkach zaczyna obumierać.
Więc my mówimy tak: nie można likwidować szkoły, to jest dramatyczna decyzja będąca początkiem końca likwidacji danej wsi, danej miejscowości, musimy znaleźć środki wspierające, ale nie możemy tylko bazować na samorządzie, rodzicach i nauczycielach. Pewną ulgą dla samorządu powinno być przejęcie przez budżet państwa finansowania edukacji przedszkolnej, ale także skumulowanie w samorządach środków na wsparcie edukacyjne lokalnych środowisk adresowane i dedykowane stricte do szkoły. Samorząd powinien mieć wsparcie z każdej możliwej strony, bo on aktywizuje tych młodych ludzi, stwarza szansę rozwojową tej lokalnej społeczności, powoduje że absolwent szkoły czy uczelni chce wrócić do swojej wsi, bo wie, że tam jest szkoła, że tam jest przedszkole. Nie będzie migrował do dużych ośrodków miejskich. To wszystko działa jak w systemie naczyń połączonych.
Jest jeszcze jeden element, który warto zauważać. Mianowicie szkoła funkcjonuje na bazie swojego statutu, a nie tylko podstawy programowej. Jaką mamy gwarancję, że instytucja, która przejmie szkołę jako organ prowadzący będzie gwarantowała przestrzeganie zasad, norm, których ja rodzic jestem zwolennikiem i wyznawcą, że nie wkomponuje do statutu takich wartości, takich treści, których ja rodzic nie akceptuję? A nie mam alternatywy, nie pojadę z dzieckiem dwa przystanki dalej do szkoły, bo jej tam nie ma. I moje dziecko będzie musiało chodzić do placówki, której treści statutowych nie akceptuję, a przecież jest obowiązek szkolny. W ostatecznym rozrachunku zapłacimy spadkiem jakości, rozwarstwieniem i podziałami społecznymi.
BB: Następny postulat dotyczy łączenia szkół tego samego poziomu.
SB: Na pewno dyrektorzy, sekretarki, aparat administracyjny niekoniecznie są z tego zadowoleni, ale jeżeli będzie to jedyny mechanizm ratowania pracy nauczyciela w ramach owego pensum, jednego zakładu pracy, to z naszej strony nie powinno być tutaj oporu.
BB: Na koniec kwestia standardów oświatowych. Czy powinny zostać określone?
SB: Jeżeli będziemy w stanie opracować standardy, a nie będziemy skupiać się tylko na tym, że klasa ma być 30- albo 35-osobowa, jeżeli spróbujemy ogarnąć to szerokie spektrum, począwszy od tego, że mamy zatrudniać nauczycieli o określonych kwalifikacjach, określoną liczbę pracowników niezbędnych szkole, także pracowników administracji szkolnej, jeżeli na standardy popatrzymy nie tylko poprzez pryzmat tego, co zrobić, żeby zaoszczędzić, to jesteśmy gotowi do takiej pracy.
BB: Panie Prezesie, zaczęliśmy rozmowę od „hamulcowych”. To teraz pytanie,: czy będzie protest?
SB: Związek zawsze był racjonalną i odpowiedzialną organizacją. Nie unikaliśmy trudnych decyzji, biorąc za nie odpowiedzialność. Ale wielokrotnie przestrzegaliśmy przed nierozsądnymi zmianami. Czas wielokrotnie przyznawał nam rację. Także i dzisiaj możemy powiedzieć, że elementem, który porusza nauczycieli najbardziej – i o tym rozmawialiśmy tydzień temu na spotkaniu z panią minister Szumilas – jest przede wszystkim pomysł przekazywania szkół w ręce organizacji pozarządowych bez względu na liczebność tych placówek. Bo to jest najważniejsze z punktu widzenia społeczeństwa. Rodzice na wielu spotkaniach sygnalizowali, że ten pomysł odbierze szanse równego startu dziecka. Chodzi także o to, żebyśmy nie doprowadzali do sytuacji, gdy zaczynamy segregować dzieci na lepsze i gorsze. Pan chodził do szkoły jeszcze w sobotę zapewne, prawda? Chodził pan do szkoły, gdzie nie było klasy A najlepszej, B gorszej i C jeszcze gorszej. Nie było takiej segregacji, jak jest dzisiaj. Ja nie oczekuję, że Pan mi przytaknie, tylko niech Pan popatrzy na to, co się dzieje i ku czemu to zmierza. Dzisiaj jest już klasa A ta lepsza, klasa B gorsza. I to robią dyrektorzy, czasami nauczyciele, czasami organy prowadzące. Tego być nie może! My z tym walczymy, staramy się wszystkim uzmysłowić, że to jest najgorsze, co nas może spotkać, bo traktujemy tego dzieciaka  instrumentalnie a nie podmiotowo. A przecież uczeń jest najważniejszy. Jak dyrektor szkoły coś takiego robi, to jest to pierwszy i podstawowy argument na wyrzuceniem go z roboty. A tak się niestety nie dzieje. Szkoły skomercjalizowane, będą do tego mniej więcej zmierzały. I tyle. Już dzisiaj szkoły zaczynają prowadzić spółki prawa handlowego, mimo sprzeciwu MEN i RPO i braku przyzwolenia ustawowego. Dlatego to jest coś, co  może i powinno ruszyć nie tylko nauczycieli ale przede wszystkim rodziców.
BB: W ocenie wielu samorządowych postulatów zgadzacie się z „Solidarnością”, czy zamierzacie połączyć siły, czy też każdy związek będzie działał osobno?
SB: Stoimy na stanowisku: niech każdy robi to, co jego organizacja planuje, a jeżeli powstaje jakaś wspólnota poglądów, to tym lepiej.
BB: Dziękuję za rozmowę.

Wywiad pochodzi z miesięcznika "Dyrektor Szkoły" nr 12/2012>>