- Szkoły publiczne mogą nauczyć się lepszego gospodarowania środkami i podążania za potrzebami uczniów - mówił Zygmunt Puchalski ze Społecznego Towarzystwa Oświatowego. Dysputanci przestrzegali przy tym przed nadmierną generalizacją, tłumacząc, że o wartości danej placówki nie decyduje forma, w jakiej jest prowadzona.
- Wiejskie placówki mogą nauczyć te z miast liczenia pieniędzy - podkreślała Alina Bałdyga-Kozińska z Federacji Inicjatyw Oświatowych, cytując przy tym przysłowie: "po wiedzę do miasta - po mądrość na wieś". Szkoły publiczne powinny być także bardziej otwarte na zmiany, na eksperymentowanie w tym także z formą zatrudnienia nauczycieli.
Na nieco innym aspekcie skupiła się Krystyna Starczewska, prezes Krajowego Forum Oświaty Niepublicznej. Skrytykowała szkoły publiczne za to, że postrzegają konieczność przyjmowania wszystkich uczniów z danego rejonu jako klęskę oraz za dzielenie uczniów na lepszych i gorszych. Zwróciła uwagę, że biurokracja i źle skonstruowane przepisy pogłębiają wykluczenie dzieci, które wywodzą się z biedniejszych rodzin.
- Do każdej klasy przyjmujemy po czterech uczniów, którzy osiągnęli niższe wyniki z egzaminów. Są to często dzieci uchodźców albo przebywające w domach dziecka. Pomagamy im, a pozostali uczniowie uczą się dzięki temu, że społeczeństwo jest zróżnicowane. Dlatego szkoły rejonowe nie mogą postrzegać konieczności przyjmowania wszystkich uczniów jako wychowawczej klęski - podkreślała.
Polecamy: Zimbardo: diabeł i bohater kryją się w każdym z nas