Monika Sewastianowicz: Pracując nad nową ustawą, rząd chwalił się w uzasadnieniu, że jest to akt prawny kompleksowo regulujący wszystkie kwestie związane z nauką i szkolnictwem wyższym. Czy zgadza się pan z tą opinią?

Prof. Hubert Izdebski: Nad zmianami w tej materii różne gremia pracowały od ładnych kilku lat. Rozwiązania, które wprowadzono w Ustawie 2.0, były przy tym zapowiedziane przez nowelizacje poprzedniej ustawy, wprowadzone przez minister Barbarę Kudrycką.

Nowa ustawa nie załatwia wszystkiego, zresztą na początku tym bardziej nie miała - pierwotnie prace dotyczyły jedynie uregulowania szkolnictwa wyższego. Potem doszły kolejne tematy, jak status nauczycieli akademickich i finansowanie nauki. I tu już z tą ustawą jest gorzej.

 

 

 

Czyli nie ma za bardzo mowy o tej podkreślanej przez rząd kompleksowości?

Jeżeli chodzi o naukę, nie bardzo, bo choć Ustawa 2.0 zawiera pewne rozwiązania dotyczące tej materii, to wiele kwestii wciąż wymaga odrębnych regulacji, tak jest choćby ze statusem pracowników PAN, które w tej ustawie pominięto, bo nie odniesiono się systemowo do PAN czy do instytutów badawczych. Odnoszę wrażenie, że podczas prac nad ustawą zwyczajnie w pewnym momencie zapomniano, co chciano uregulować.

Zaczęto od tego, by w lepszy, gorszy sposób - tu można dyskutować - stworzyć nowe prawo o szkolnictwie wyższym. Zresztą bardzo słusznie, bo to stare, łatane kolejnymi nowelizacjami, rzeczywiście wymagało uporządkowania. A reszta potem doszła trochę z doskoku. I w związku z tym na pytanie, czy zasadne jest nazywanie tej ustawy – poza żargonem politycznym - Konstytucją dla nauki, trzeba odpowiedzieć przecząco. To określenie polityczne, które odbiega od realiów, bardziej niż pierwotne określenie : „ustawa 2.0”.

 

Luka w przepisie chroniącym sędziów na uczelniach>>

 

Rząd chwalił się także, że jest to jedna z najlepiej przekonsultowanych ustaw w historii, że w jej tworzenie zaangażowano całe środowisko naukowe. Jak wyglądała sprawa konsultacji i co - po wniesieniu licznych poprawek w Sejmie - zostało z pierwotnych założeń?

To również nie jest do końca prawda. To jest ustawa, która - jak chyba żadna - na etapie tworzenia projektu była przedmiotem szerokich dyskusji. Sam przewodniczyłem jednemu z zespołów, które miały przygotować założenia. Ale zespoły te nie zajmowały się nawet całością problematyki szkolnictwa wyższego.

W dodatku zespoły nie zdążyły nawet przedstawić konkretnych propozycji, a już uruchomiono dziewięć konferencji przygotowawczych do Narodowego Kongresu Nauki i omawiano na nich kolejne kwestie, w dodatku w dość przypadkowej kolejności, zaczynając od umiędzynarodowienia nauki.  To oczywiście ważne, ale najpierw jednak wypadałoby mieć co umiędzynarodowić.

 

 


 

Projekt ustawy pojawił się dosłownie na dwa dni przed Narodowym Kongresem Nauki w Krakowie i mimo tych dyskusji tak naprawdę został opracowany w Ministerstwie przez grono, które pracowało nad tym niezależnie od wszystkich ustaleń zespołów. Oczywiście podczas Kongresu środowisko mogło się wypowiedzieć, ale tak naprawdę - jeżeli chodzi o sam projekt - można go było przeanalizować dopiero później. Potem pojawił się drugi i trzeci tekst projektu, mocno różne od pierwotnego, a do Sejmu trafiła jeszcze inna wersja. A zatem można powiedzieć, że faktycznie - podczas prac legislacyjnych dużo dyskutowano, tylko niekoniecznie o projekcie, który akurat procedowano.

 

Dużo poprawek pojawiło się też na etapie prac w Sejmie…

Te zmiany nie były akurat jakoś szczególnie znaczące, dotyczyły głównie rad uczelni. Pod koniec prac parlamentarnych natomiast doszło do sytuacji kuriozalnej – Sejm przyjął obydwie ustawy - Ustawę 2.0 i przepisy wprowadzające. Senat nie miał żadnych zastrzeżeń do przepisów wprowadzających, ale miał do tej głównej ustawy. Więc po zakończeniu prac legislacyjnych okazało się, że przepisy wprowadzające mają datę o dwa tygodnie wcześniejszą niż ustawa wprowadzana. Samo to wskazuje na to, że nie ma za bardzo mowy o tym dojrzałym przygotowaniu, którego efektem miał być produkt, jeśli nie doskonały, to tej doskonałości bliski.

Trzeba wręcz powiedzieć, że z punktu widzenia legislacji Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce sytuuje się poniżej przeciętnego poziomu, i tak niskiego, naszej aktualnej legislacji. Mnóstwo przepisów powoduje i będzie powodować problemy interpretacyjne.

 

Mógłby pan profesor podać jakiś przykład?

Są nim regulacje dotyczące awansów naukowych - przebudowano w sposób istotny jedynie doktoraty. I te zmiany nie polegają jedynie na utworzeniu szkół doktorskich, bo to odrębna kwestia. Od niepamiętnych czasów było tak, że powoływano promotora i doktorant pisał pracę pod jego kierunkiem i dopiero gdy ta praca dojrzewała, doktorant zdawał egzaminy. Potem recenzje, obrona i nadanie tytułu. Teraz będzie inaczej - przewód, który się teraz nazywa się postępowaniem, wszczyna się już nie tylko, gdy praca jest napisana, a daj Boże, wydrukowana. Promotor od razu musi zaręczyć, że praca doktoranta spełnia odpowiednie standardy i ponosi też za to odpowiedzialność, gdy recenzje będą negatywne.

Brakuje jasnej procedury, co się potem z tym dzieje wcześniej i dalej oraz jakie są kolejne etapy procedowania. Wszystko to, czego nie ma w ustawie, każda uczelnia, każdy instytut, mają sobie określić same. A zatem na każdej uczelni będzie inaczej - nie będzie jednolitych wymogów co do egzaminów czy ich odpowiedników oraz ich terminów.

Doprowadzi to do sytuacji, że kwalifikacje doktorów z różnych uczelni będą nieporównywalne. W Anglii i USA każdy uniwersytet ma swobodę w nadawaniu tytułów, ale też każdy na dyplomie ma wskazane, jakiej uczelni jest doktorem. U nas z kolei nieważne, czy tytuł doktora nada renomowany uniwersytet, czy jakaś uczelnia na dorobku, z formalnego punktu widzenia to są te same kwalifikacje. Teraz trudno będzie to ocenić.

 

Jednolitość pozwala na pewną weryfikację…

Brak jednolitych procedur jeszcze bardziej odbije się na habilitacjach. Spójrzmy, co będzie, gdy jakaś uczelnia odeśle z kwitkiem osobę, która będzie chciała zrobić habilitację i wskaże we wniosku habilitacyjnym akurat tę uczelnię. Gdy spróbuje szczęścia w innym ośrodku, będzie miała problem, bo natrafi na inne wymogi i inną procedurę. Podsumowując - niby dobrze, że daje się dużą swobodę poszczególnym jednostkom, ale tę swobodę powinno się dawać tam, gdzie jest potrzebna. Przede wszystkim w statutach – na pewno nie w procedurze nadawania stopni naukowych.

Ustawodawcy zabrakło też wyobraźni proceduralnej, bo bywa, że bezrefleksyjnie wpisywano, że coś się załatwia w drodze decyzji administracyjnych. Tak jest też w sprawach, w których do tej pory ustawa nakazywała stosować przepisy odpowiednio, np. w sprawach o nadanie tytułu profesora.

Dotąd, uchwała rady wydziału o odmowie poparcia wniosku o nadanie tytułu oraz uchwała Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów w sprawie przedstawienia kandydata do tytułu była odpowiednikiem decyzji administracyjnej, a nie taką decyzją. A więc nie musiała spełniać dość restrykcyjnych wymogów, jakie dla decyzji przewiduje Kodeks postępowania administracyjnego.

Teraz uchwała Rady Doskonałości Naukowej (uczelnie czy instytuty nie uczestniczą już w postępowaniu) jest decyzją i musi zawierać uzasadnienie, a przecież podejmuje się ją w głosowaniu tajnym. W tego rodzaju sytuacji, trudno sobie wyobrazić, że decyzja spełniła wszystkie wymogi z art. 107 KPA.

 

Czyli te uchwały będą łatwe do podważenia?

Przy takim skonstruowaniu przepisów, faktycznie, brak wszystkich elementów wymaganych dla decyzji administracyjnej łatwo będzie podważyć – może nawet większość uchwał odmownych będzie mogła upaść. Ale już od strony praktycznej zaskarżenie nie będzie takie proste, bo nie do końca wiadomo, co można zaskarżyć.

Ponadto, do tej pory przy doktoracie samo postępowanie składało się z pewnych etapów i to nieprawidłowości w tym zakresie podnoszono w postępowaniach odwoławczych - np. przy otwarciu przewodu doktorskiego, teraz to już nie będzie takie oczywiste, bo takiego jasnego podziału na etapy brakuje. Nie chcę tu celowo znęcać się nad ułomnościami ustawy, ale ten akt prawny jest po prostu źle napisany - z punktu widzenia zarówno legislacyjnego, jak i proceduralnego.

 

Nie jest pomyślany systemowo?

Tak by się właśnie wydawało, a przecież są odpowiednie służby, jak Rządowe Centrum Legislacji, które powinny przeanalizować te kwestie. Ustawa była procedowana tak szybko, że nie było czasu, by poddać ją odpowiedniej obróbce. I tu wracamy problemu konsultacji - niby to tak dobrze przeanalizowany, przedyskutowany akt, a przecież dyskutowano na jego temat w oderwaniu od konkretnego tekstu.

 

A więc, czy to zła ustawa?

Merytorycznie wprowadza sporo dobrych rozwiązań. Jest nim choćby traktowanie uczelni jako całości – przyznanie jej możliwości określania sposobu działania w statucie.  

Do tej pory rektor nie miał za dużego wpływu na funkcjonowanie wydziałów, a odpowiadał również  za ich działalność. A więc to, że uczelnia ma kompetencje do prowadzenia kształcenia, nadawania tytułów, jest zmianą na lepsze. Podobnie jak przepisy dotyczące ewaluacji (dotąd parametryzacji) – oceny dyscyplin, a nie jednostek organizacyjnych. Niestety ze względu na niedoróbki legislacyjne stosowanie tych przepisów nastręczy wiele problemów i będzie wymagało dużego nakładu pracy.

Pozytywnie można też ocenić skomasowanie finansowania uczelni publicznych w formie subwencji zamiast rozdzielania jej na strumyczki dotacji. Dopiero jednak praktyka ukaże, czy ustawa przynosi więcej pozytywów niż, niestety już widocznych, negatywów.