„Gazeta Wyborcza” napisała 28.09., że dyrektorzy publicznych przedszkoli w Warszawie biorą pieniądze od firm zewnętrznych organizujących zajęcia dodatkowe, m.in. rytmiki, angielskiego, gimnastyki korekcyjnej. Instruktorzy, którzy prowadzą te zajęcia, nazywali pieniądze płacone dyrektorom haraczami, od których miało zależeć, czy dana firma wejdzie do przedszkola. Skarżyli się też, że do nich trafia niecała połowa pieniędzy, które płacą rodzice. Z tej sumy odchodzi jeszcze 15-20 proc. prowizji dla firmy, a reszta to dola dla dyrektorki.
Proceder trwa od lat. Dyrektorki dostają od firm-pośredników pieniądze za tzw. nadzór, czyli coś, co i tak powinny wykonywać w ramach swoich obowiązków. Przedszkolne intendentki są wynagradzane za zbieranie pieniędzy od rodziców, choć to należy do ich obowiązków. W przedszkolu na warszawskim Ursynowie dyrektorka dorabiała w ten sposób 4,8 tys. zł miesięcznie.
- W publicznym przedszkolu należy wymagać więcej przejrzystości. Trzeba zastanowić się nad wprowadzeniem jawnych konkursów na organizowanie zajęć dodatkowych albo wyeliminować pośredników w ogóle i zatrudniać instruktorów bezpośrednio, np. na umowy-zlecenia - twierdz Grażyna Czubak z programu przeciwdziałania korupcji Fundacji Batorego. - Rodzice powinni mieć też wgląd do umów podpisanych z takimi agencjami.
Urzędnicy informują, że rodzice mają prawo sprawdzać te umowy i pytać o prowizje pośredników i ile pieniędzy dostają instruktorzy.

Gazeta Wyborcza, 29 września 2009 r., Wojciech Karpieszuk