Początek roku szkolnego dla nauczycieli oznacza 7-proc. podwyżkę pensji. Dla kadry pedagogicznej to powód do radości, dla samorządów – kłopoty. Gminy po raz kolejny będą musiały dołożyć do obietnic rządu. W ubiegłym roku kosztowały one 250 mln zł.
W teorii podwyżki mają zostać sfinansowane w całości z budżetu centralnego. Problem tkwi w systemie naliczania subwencji oświatowej oraz algorytmu wyliczania nauczycielskich pensji. Resort edukacji wyliczył, że 7-proc. podwyżka będzie w tym roku kosztowała 2,2 mld zł. Resort policzył nauczycieli, ich stopień awansu i od tego wyliczył podwyżki. Ale do samorządu nie wpływają pieniądze w zależności od liczby zatrudnionych pedagogów, ale liczby uczniów.
– Gdy klasa zmniejszy się o dwoje dzieci, to w skali roku oznacza to kilkanaście tysięcy złotych subwencji mniej. A przecież nikt z tego powodu nie rozwiąże klasy i nie zwolni nauczyciela – mówi Marek Olszewski, wójt gminy Lubicz i współprzewodniczący zespołu edukacji kultury i sportu Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego.
Nie może też temu nauczycielowi wypłacić niższej pensji od tzw. średniego wynagrodzenia, czyli kwoty corocznie ustalanej w ustawie budżetowej. Średnie wynagrodzenie zależy od stopnia awansu zawodowego.
Za ubiegły rok wyrównanie czyli dodatek uzupełniający musiało zapłacić aż 77 proc. samorządów, kosztowało je to ćwierć miliarda złotych.
Samorządowcy i nauczycielskie związki jednym głosem mówią: uprościć system. Samorządowcy chcą decydować o modelu zatrudniania i wynagradzania nauczycieli na swoim terenie. Związkowcy chcą, aby podwyżki, które daje rząd, dotyczyły pensji zasadniczej, czyli tej ustalanej przez MEN, a nie średniego wynagrodzenia, które liczone jest już z dodatkami wypłacanymi przez samorząd.
Na razie MEN uspokaja, że jest jeszcze 150 mln zł, które samorządy mogą dostać na finansowanie zadań edukacyjnych.
 
Źródło: Gazeta Prawna, 31.08.2010 r.