W tej kadencji rząd wydaje na podwyżki dla nauczycieli 18 mld zł. Jest za to krytykowany od miesięcy przez liberalnych ekonomistów, którzy uważają, ze "zwiększenie funduszu wynagrodzeń dla nauczycieli nie poprawi jakości kształcenia".
Zdaniem red. Aleksandry Pezdy rząd PO-PSL ma dla nauczycieli kilka zadań, które chce wyegzekwować w zmian za te podwyżki. I wycenił ja na co najmniej 18 mld zł.
Przede wszystkim podwyżkami w 2008 r. i obietnicą ich utrzymania w latach następnych rząd powstrzymał strajki w obronie straconego przez nauczycieli prawa do wcześniejszej emerytury.
Po drugie - państwo zamierza prowadzić zorientowaną na rozwój politykę publiczną także w edukacji. M.in. przez upowszechnienie edukacji najmłodszych dzieci. W przedszkolach wg MEN jest 60 proc. dzieci w wieku 3-5 lat, a trzylatków mniej niż 50 proc. W ciągu pierwszych trzech lat rządów Tuska przybyło ponad 80 tys. miejsc w przedszkolach - akurat dla 6 proc. dzieci. Jednak europejska średnia to 89 proc. dzieci w przedszkolach. Właśnie dlatego sześciolatki poszły do szkół. Sześciolatki mają więc ustąpić miejsca w przedszkolach młodszym dzieciom, zwłaszcza pięciolatkom, które rząd wysyła do "zerówek" już od przyszłego roku. Zyskać mają na tym również dzieci młodsze - dla nich będą zwolnione miejsca w przedszkolach. MEN zapowiedziało, że pozwoli szkołom na swobodne łączenie się z przedszkolami - tak żeby mogły elastycznie gospodarować miejscem przy zmianach demograficznych. w Wizją rządu są też superświetlice działające w szkoło-przedszkolach po to aby wesprzeć rodziców, których głównym zadaniem jest pracować w związku ze starzeniem się społeczeństwa.
Z pierwszych - głoszonych na początku kadencji - planów, żeby "dyrektor szkoły miał większy wpływ na pensje i wymiar pracy nauczycieli", minister Katarzyna Hall szybko się wycofała, bo zbuntowały się związki zawodowe. Przeszła zmiana w wersji light: do pensum dorzuciła dwie dodatkowe godziny.
Rząd nie próbuje przekonywać do swoich racji całego społeczeństwa. O uczniach premier Tusk mówi znacznie rzadziej niż o nauczycielach. Z rodzicami sześciolatków minister Hall też niechętnie rozmawiała.
Autorka artykułu zadaje pytanie - czy więc 18 mld zł rząd wydał sensownie? I odpowiada:
Z punktu widzenia zadań, jakie stawia przed oświatą - nie. Bo podwyżki dla nauczycieli wypłacane w obecnym systemie sukcesu nie przyniosą i faktycznie w szkole nic nie zmieniają. Z jednej strony nauczyciele są wolni po 18 godzinach pracy w tygodniu, z drugiej - nikt nie docenia wysiedzianych przez nich godzin na wywiadówkach, radach pedagogicznych i przy sprawdzaniu uczniowskich prac albo egzaminów. Zarabiają po równo - niezależnie od tego, czy w wielkim mieście, czy na wsi (są nieduże różnice, np. niektóre, zamożne samorządy wypłacają nauczycielom wyższe tzw. dodatki motywacyjne). Gdy na wsi nauczycielska pensja oznacza wysoki status, to w mieście bywa głodowa.
System jest anachroniczny - choćby dlatego, że utrzymujemy 10-procentowy dodatek wiejski, a już od dawna wiadomo, że więcej problemów stwarza uczeń z ubogich wielkomiejskich dzielnic niż ten ze wsi. Nie działa system motywacyjny w zawodzie: po dziesięciu latach pracy nauczyciel osiąga najwyższy status zawodowy i najwyższą z możliwych pensję i według obecnego systemu już nigdy więcej zarabiać nie będzie. A ta pensja wynosi niewiele ponad 3 tys. zł na rękę i należy się każdemu, niezależnie od osiągnięć i zaangażowania w pracę. Podwyżki miałyby więc sens, gdyby je połączyć ze zmianą systemu płac i pracy w oświacie, którą zresztą rząd zapowiada na przyszłą kadencję. Premier Tusk już zapowiedział, że będą zmiany w Karcie nauczyciela. A minister Hall potwierdza, że chodzi jej o rozluźnienie pensum i zróżnicowanie płac.

Źródło: Gazeta Wyborcza, 20.01.2011 r.