Ministerstwo Edukacji nie bierze już odpowiedzialności za to, jakich pomocy będą używali nauczyciele do kształcenia naszych dzieci. MEN nie będzie zatwierdzać tzw. środków dydaktycznych do użytku na lekcjach i kontrolować, czy są bezpieczne dla uczniów. Z rozporządzenia o dopuszczaniu programów i podręczników, możliwość atestowania przez MEN pomocy szkolnych zniknęła na dobre.
Byli ministrowie oświaty przestrzegają, że rynku pomocy dydaktycznych, podobnie jak rynku podręczników, nie wolno pozostawiać bez kontroli. Ich zdaniem MEN powinien opracować minimalne standardy, które muszą spełnić pomoce dla uczniów. Wątpliwości budzi przede wszystkim brak kontroli MEN nad płytami multimedialnymi do nauki przedmiotów, które w przyszłości mogą zastąpić papierowe podręczniki.
Na brak nadzoru nad rynkiem pomocy edukacyjnych ministerstwu zwrócili uwagę wydawcy. - Przy konsultacjach nowego rozporządzenia sugerowaliśmy, że miejsca na rynku pomocy dydaktycznych będą szukać firmy, które nie mają nic wspólnego ze szkołą - mówi Piotr Marciszuk, prezes Polskiej Izby Książki.
Wiceminister Zbigniew Marciniak tłumaczy, że chodziło o uczciwość. - Zatwierdzanie pomocy w MEN było możliwością, a nie obowiązkiem. Zdarzało się, że formułkę "zalecany przez MEN" traktowano jak reklamę. Już dziś w szkołach wolno używać każdej pomocy dydaktycznej, dopuszczonej lub nie. To dyrektor szkoły rozstrzyga, czy jest ona bezpieczna i wspiera kształcenie. Wierzymy, że dyrektorzy poradzą sobie z doborem pomocy - mówi. Marciniak przyznaje jednak, że MEN zaraz po przyjęciu przez Sejm nowej ustawy oświatowej zacznie przygotowywać przepisy, które umożliwią kontrolę nad rynkiem szkolnych multimediów. - Zwrócimy się o pomoc do ekspertów, zbadamy też, jak dobór materiałów elektronicznych kontrolują inne kraje.
Na rynku jest ok. 10 tys. pomocy naukowych. Tylko kilkaset zostało zatwierdzonych przez MEN. Rynek środków dydaktycznych według ekspertów może być wart nawet kilkaset milionów złotych rocznie.

Dziennik „Polska”, 7 stycznia 2009 r., Magdalena Kula