W felietonie przedstawia dwa modele szkolnictwa - północny, właściwy dla krajów skandynawskich i Wielkiej Brytanii oraz południowy, reprezentowany przez Hiszpanię i Grecję. Zauważa, że przyjęcie któregoś z nich determinuje podejście oraz perspektywy absolwentów.
"Dla tych pierwszych miejscowy rynek jest zwykle oczywistym wyborem. Jeśli pracy jest mniej – wiedzą, że mogą polegać na lokalnej społeczności, na programach rządowych i możliwościach rekwalifikacji. Gdy w ciężkich czasach to nie wystarczy – są pewni, ile daje im dyplom lub świadectwo z liceum na szerszym, globalnym rynku. Wiedzą, jak kręci się świat. Po angielsku dogadają się wszędzie. Znają też wartość własnej matury, choćby tej z technikum. Ich państwa osiągnęły to dzięki konsekwencji w modernizowaniu szkół – z nienaruszalnym systemem egzaminów i bardzo silnym kanonem umiejętności egzekwowanych w szkole średniej. Kanon ten jest ogólnokrajowy i upraszczający, zawiera zwykle język ojczysty, angielski i matematykę – to ważne, bo chaos, wyjątki i boczne ścieżki (np. różne przedmioty obowiązkowe w różnych szkołach) rozbiłyby go doszczętnie." - pisze o absolwentach z Danii i Wielkiej Brytanii.
Z kolei ci pochądzący z krajów południowych - zdaniem publicysty - nie wierzą w zdobyte w szkole kompetencje, co przełożyło się na brak kanonu kompetencji maturzysty.
"To błędne koło. W efekcie ich najlepsi ludzie są dziś na Oksfordzie, ci choć trochę mniej ambitni lub ustosunkowani – są niestety często na zasiłku. Klasyczna edukacja dwóch prędkości." - podkreśla. 
Jego zdaniem, Polska stoi obecnie przed trudnym wyborem: "Chcemy mieć Sztokholm czy Ateny? Wybór jest (jeszcze) możliwy." -  pisze. Więcej>>