Sens nowej podstawy programowej - jak tłumaczyła wiceminister edukacji Joanna Berdzik podczas debaty, która we wtorek odbyła się w siedzibie "Gazety Wyborczej" - polega na tym, że z jednej strony precyzyjnie wskazuje efekty kształcenia, czyli to, co uczeń powinien umieć, a z drugiej strony daje nauczycielom większą swobodę tego, jakimi metodami uczyć.
"Szkoła powinna być środowiskiem, który wspiera ucznia w jego rozwoju bądź też pomaga uczniowi samemu się uczyć" - mówiła wiceszefowa MEN.
U podstaw zmian w programie nauczania - podkreśliła Berdzik - leżało przekonanie, że obecna szkoła zasadniczo różni się od tej sprzed 10, 20 czy 30 lat. W czasach powszechnego dostępu do informacji uczniom - jej zdaniem - potrzebny jest przede wszystkim nauczyciel-przewodnik, bardziej towarzysz i przyjaciel niż mistrz będący jedynym przekazicielem wiedzy.
W ocenie dr hab. Jolanty Choińskiej-Miki z Instytutu Historycznego UW, która była jedną z osób opracowujących nową podstawę programową dotyczącą historii, w dyskusji o nowym modelu kształcenia powinno paść pytanie, czy wolność dana nauczycielowi w wyborze tego jak uczyć jest bezpieczna czy nie. "W tym tkwi podstawowe niezrozumienie. Bo w nowej podstawie programowej dajemy wolność nauczycielowi. Ja naprawdę wierzę, że nauczyciele polscy są odpowiedzialni" - podkreśliła.
Nową podstawę programową, w tym dotyczącą nauczania historii, jako "idącą w dobrym kierunku i dającą nadzieję" określił dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN Andrzej Zawistowski. Zauważył, że protest głodowy wobec nowej podstawy programowej prowadzony najpierw w Krakowie, a obecnie w Warszawie, formułują byli opozycjoniści w PRL, którzy na własnej skórze odczuwali to, czym jest fałszowanie historii. Zwrócił też uwagę na problem braku wymagań ze strony wyższych uczelni wobec maturzystów, którzy mogą np. studiować historię bez zdawania matury z tego przedmiotu. Tak jest m.in. na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, którego część naukowców z Instytutu Historii skrytykowała reformę nauczania i poparła protest głodowy.
Wśród propozycji, które mogłyby zażegnać spór o lekcje historii w szkołach, wymieniono zobowiązanie nauczycieli do tego, by w drugich i trzecich klasach liceum obowiązkowo prowadzili na lekcjach "historii i społeczeństwa" wątek tematyczny "Ojczysty Panteon i ojczyste spory". "+Panteon Ojczysty+ powinien być w jakiejś mierze obowiązkowy" - powiedziała wiceprezes Polskiego Towarzystwa Historycznego Zofia T. Kozłowska. Zgodnie z nową podstawą programową wątek ten jest jedynie zalecany przez resort edukacji.
Na zajęciach "Ojczystego Panteonu i ojczystych sporów" uczeń ma umieć m.in. scharakteryzować: "antyczne wzory bohaterstwa, żołnierza i obrońcy ojczyzny oraz ich recepcję w polskiej myśli politycznej, tradycji literackiej oraz edukacyjnej późniejszych epok", "rolę ludzi Kościoła w budowie państwa polskiego", "spory o ocenę dziewiętnastowiecznych powstań narodowych", "spory o kształt Polski w XX w., uwzględniając cezury 1918 r., 1944–1945, 1989 r.", "postawy społeczne wobec totalitarnej władzy, uwzględniając różnorodne formy oporu oraz koncepcje współpracy lub przystosowania".
Przeciwko nauczaniu historii zgodnie z XIX-wiecznym paradygmatem wystąpił filozof z UJ i publicysta prof. Jan Hartman. "Ta reforma idzie w stronę wyzbycia się propagandowo-politycznego rozumienia sensu nauczania historii w szkole. To w XIX wieku zaczęto ogromnym nakładem kosztów nauczać powszechnie historii nie w celach poznawczych, ale w celu umacniania więzi społeczeństwa z państwem. Historia tradycyjnie była właśnie taką historią dynastyczno-wojenno-traktatową, w której podkreślano chwałę narodu i chwałę wielkich mężów, a wszelkie hańby i winy wybielano bądź przemilczano. I tak było w każdym kraju dużym i małym" - mówił Hartman.
Podsumowując powiedział, że znajomość historii jest luksusem. "Tylko nieznaczna część populacji jest w stanie osiągnąć ten stopień inteligencji, świadomości, refleksyjności. W przeważającej mierze rezultatem kursu historycznego, choćby nie wiem jak długiego, jest kilkadziesiąt do kilkuset wyrywkowych i przypadkowych zdań w rodzaju +była pierwsza wojna światowa+, +kiedyś żył Stefan Batory+, +Piłsudski wielkim Polakiem był+. Uważam, że każdy nauczyciel historii powinien przeprowadzić rozrachunek ze sobą: niechaj sobie wypisze te wszystkie zdania, które chciałby, aby po kilku latach od zakończenia kursu historii były w głowach jego byłych uczniów" - powiedział filozof.
W rozmowie z PAP doradca prezydenta i profesor historii Tomasz Nałęcz, który przysłuchiwał się debacie, zapowiedział, że będzie "radził prezydentowi, żeby stał się aktywnym uczestnikiem tej debaty i przeniósł ją do Pałacu Prezydenckiego". "Największym mankamentem tej dyskusji to jest brak podstawowej informacji" - powiedział PAP Nałęcz.
"I protestujący przeciwko tej zmianie, i autorzy tej zmiany w jednym się zgadzają: że jest źle ze stanem wiedzy historycznej wśród ludzi młodych i że młody człowiek opuszczający szkołę nie zna elementarnych faktów, procesów, wartości. Tu jest pełna zgoda" - podkreślił doradca prezydenta. W jego ocenie jednak nie ma potrzeby "protestowania w obronie eliminowanej ze szkoły historii".
"Nikt dzisiaj historii ze szkoły nie chce eliminować, natomiast jest bardzo ciekawa propozycja, już decyzja właściwie, innego sposobu nauczania tej historii" - ocenił Nałęcz.
"Dla mnie przekleństwem w nauczaniu historii i egzekwowaniu tego nauczania jest to, co jest uczniowskim koszmarem: +a wymień wszystkie przywileje szlacheckie+, +a wymień wszystkie daty związane z procesem uwłaszczenia chłopów+. To moim zdaniem nie ma sensu. Można zmusić ucznia, żeby pamięciowo to opanował, tylko że po miesiącu już nic z tej wiedzy nie będzie" - dodał Nałęcz. (PAP)
nno/ ls/ gma/