Zjawisko to przybiera prostą, ale niezwykle dotkliwą formę. Z jednej strony mamy osoby, które prowadzą setki godzin zajęć w roku akademickim, często przekraczając granicę 400 godzin. Dodatkowo obarcza się je obowiązkami administracyjnymi i organizacyjnymi: przygotowywaniem raportów, koordynacją projektów, uczestnictwem w komisjach, prowadzeniem rekrutacji czy nadzorem nad studiami (a to tylko kilka przykładów). Tego typu aktywności pochłaniają nie tylko ogromną ilość czasu, ale także energii, którą można by poświęcić na pracę badawczą.
Wyprawka szkolna - ostatni moment, by dostać ją do końca września>>
Równi i równiejsi
Z drugiej strony istnieje niewielka grupa osób, które w „tajemniczy” sposób unikają takich obciążeń. Mają mało zajęć dydaktycznych, często wręcz symboliczny wymiar pensum, a obowiązki organizacyjne ich nie dotyczą. Skutek jest łatwy do przewidzenia: ich kalendarze są wypełnione przede wszystkim pracą naukową – publikacjami, konferencjami, wnioskami grantowymi. To daje im oczywistą przewagę w rywalizacji o prestiżowe stanowiska i afiliacje. Nieprzypadkowo więc właśnie z tej grupy najczęściej rekrutują się osoby, które później znajdują zatrudnienie na najbardziej renomowanych uczelniach. Niekiedy dodatkowo wspiera ich autorytet znanych osób, co jeszcze bardziej ułatwia im ścieżkę awansu.
Trudno nie dostrzec, że taki stan rzeczy rodzi poważne pytania natury systemowej. Dlaczego władze instytutów i wydziałów pozwalają na istnienie „świętych krów”? Czy naprawdę nie dostrzegają, że w ten sposób naruszają zasadę równego traktowania pracowników, gwarantowaną nie tylko w regulacjach prawa pracy, ale także w samej Konstytucji RP? Czy nie rozumieją, że konsekwencją takiego przyzwolenia jest demotywacja i frustracja u tych, którzy – zamiast rozwijać własny dorobek naukowy – wykonują prace, od których uprzywilejowani koledzy są zwolnieni?
Uczelnie muszą dbać o równy podział obowiązków
Problem nie sprowadza się do indywidualnych emocji. Ma on charakter systemowy i długofalowy. Uczelnia, która toleruje faworyzowanie jednostek, wysyła jasny sygnał: najbardziej opłaca się nieuczciwa przewaga, a nie rzetelna praca. Warto być w grupie „wybranych”, bo tylko ona może w pełni poświęcić się badaniom i budowaniu kariery naukowej. Reszta, czyli ci, którzy realizują „ciężką” dydaktykę i żmudne zadania organizacyjne, zostaje zepchnięta na margines. Trudno o bardziej niebezpieczny mechanizm dla przyszłości nauki. Uniwersytet, zamiast wspólnoty badaczy, staje się instytucją hierarchicznego uprzywilejowania, w której wartości takie jak uczciwość, równość czy solidarność akademicka pozostają jedynie w sferze deklaracji.
Dlatego właśnie kluczową rolę odgrywają dyrekcje instytutów i władze wydziałów. To one mają realny wpływ na podział obowiązków. To od nich zależy, czy uczelnia stanie się miejscem rzeczywistej współpracy i równej rywalizacji, czy też pozostanie przestrzenią podwójnych standardów. Pytanie brzmi: czy obecna praktyka jest wynikiem świadomej polityki, czy raczej zaniedbania i obojętności? Tak czy inaczej: jej skutki są równie destrukcyjne. Uniwersytet nie może funkcjonować jak przedsiębiorstwo, w którym promuje się „gwiazdy” kosztem reszty zespołu. To instytucja publiczna, której celem jest wspieranie rozwoju nauki i edukacji. Jeśli fundament równości zostanie naruszony, cała konstrukcja – oparta na tradycji, autorytecie i zaufaniu – runie szybciej, niż nam się wydaje.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Linki w tekście artykułu mogą odsyłać bezpośrednio do odpowiednich dokumentów w programie LEX. Aby móc przeglądać te dokumenty, konieczne jest zalogowanie się do programu. Dostęp do treści dokumentów w programie LEX jest zależny od posiadanych licencji.








