Monika Sewastianowicz: Opiniował pan projekt tzw. „pakietu wolnościowego” dotyczącego uczelni. Jak pan ocenia ten pomysł?

Hubert Izdebski: Przede wszystkim trzeba zadać pytanie o sposób procedowania tego projektu. W zasadzie nie wiadomo, na czym w jego przypadku polega procedura legislacyjna. Próżno szukać uzasadnienia projektu, a komentując go, trzeba opierać się na wypowiedziach politycznych i komunikatach resortu. Tymczasem jest to oczywiście niezgodne z procedurą legislacyjną – bo skoro ma to być projekt rządowy, powinien zawierać uzasadnienie i ocenę skutków regulacji. Wobec tego znów skazani jesteśmy na ocenianie przepisów wyrwanych z kontekstu – nawiasem mówiąc chętnie zapoznałbym się z OSR.

 

Czy na uczelniach nie ma wolności akademickiej?

Przede wszystkim należy podkreślić, że w aktach naszego prawa krajowego nie ma takiego pojęcia jak „wolność akademicka” – jest ono jedynie w Karcie Praw Podstawowych Unii Europejskiej w kontekście wolności badań naukowych od ograniczeń. Mamy w świetle Konstytucji wolność badań naukowych i ogłaszania ich wyników (określaną też jako wolność nauki), wolność nauczania oraz autonomię uczelni. Jest to co innego niż z jednej strony wolność wyrażania poglądów, z drugiej strony wolność rozpowszechniania informacji, o których mowa w innym przepisie Konstytucji.

Samą naukę można definiować na wiele sposobów. Można skupić się na podmiotowym rozumieniu – jako coś, co, co uprawiają ludzie przypisani do nauki lub definiować ją jako zjawisko instytucjonalne, kładąc nacisk na instytucje uznane za naukowe. Ale naukę należy rozumieć przede wszystkim w sposób przedmiotowy – zakres, którego dotyczy, odróżnia się wskutek zastosowania metod właściwych nauce, od tego, co naukowe nie jest – od paranauki lub pseudonauki. Od tego, by o tym przesądzać, dokonywać demarkacji, są naukowcy, nie będzie się tym zajmować najbardziej zacny przedsiębiorca, duchowny albo polityk.

 

POLECAMY

Utożsamianie wolności nauki z wolnością słowa jest ogromnym błędem, a tak robią twórcy tego projektu. Znakomicie rozróżnia to prof. Jerzy Marian Brzeziński w swojej opinii do projektu ustawy, która pod tytułem „Nowelizacja otwiera drogę pseudonauce” właśnie ukazała się w miesięczniku „Forum Akademickie”. Jerzy Brzeziński podkreśla, że autorzy projektu kierowali się dość szerokim rozumieniem wolności słowa, co sprawia, że do dyskursu akademickiego dopuszcza się wyznawców różnych egzotycznych poglądów, niewiele mających wspólnego z nauką, w której obowiązuje dyscyplina metodologiczna. Upraszczając – wypowiedź naukowa nie może sama w sobie w pełni realizować ideału wolności słowa, bo jest skrępowana określonymi zasadami. Musi być precyzyjna, odpowiednio uargumentowana, poparta dowodami. Uczelnie nie są po to, żeby na nich kwitła wolność słowa – są po to, by na nich kwitła wolność badań naukowych i ich publikowania. Forami, dla których kluczowa jest wolność wyrażania opinii, są środki społecznego przekazu, w szczególności prasa, oraz internet.

Czytaj omówienie w LEX: Krytyka sędziego przez sędziego nie jest nieograniczona. Omówienie wyroku ETPC z dnia 8 grudnia 2020 r., 33794/14 (Panioglu) >

 

Czy ta ustawa nie doprowadzi do absurdalnych sporów? Na przykład do sytuacji, gdy ktoś napisze pracę o tym, że woda święcona – zgodnie z Pismem Świętym – leczy raka. Spotka się z krytycznymi recenzjami i uzna, że to właśnie sekowanie go za jego przekonania religijne i naruszenie „wolności akademickiej”…

Z punktu widzenia logiki tego projektu wolność słowa byłaby naruszona. Ale trzeba zwrócić uwagę, że np. w przypadku Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego ta ustawa może wywołać przeciwny skutek. Przepisy obejmą tę uczelnię, co wkracza w materię regulowaną przez Konkordat i Kodeks Prawa Kanonicznego, według którego nauczycielami uniwersytetów katolickich powinny być mianowane osoby, które obok odpowiednich kwalifikacji naukowych i pedagogicznych odznaczają się również nieskazitelnością doktryny, a gdy nie spełniają tych wymogów, powinny być usunięte ze stanowisk. Ustawa chroniłaby w ten sposób inne przekonania światopoglądowe i filozoficzne w tej katolickiej uczelni.

Przy tym trzeba zauważyć, że projekt nieszczególnie radzi sobie ze sprecyzowaniem, o jakie przekonania chodzi. O ile da się jeszcze w jakiś sposób poradzić ze zdefiniowaniem, czym są przekonania religijne lub światopoglądowe, to przekonania filozoficzne pozostają już prawdziwą zagadką. Tam gdzie jest wykładana teologia, tam zgodnie ze stosownymi porozumieniami z Kościołem jest określony udział władzy duchownej. Uważam, że teologia jest nauką, bo ma własny krąg zainteresowania, swoje własne paradygmaty, własną metodologię - lecz jak się poza nie wykroczy, to przestaje być teologią jako jedną z dyscyplin nauki.

 

Jak wynika z wypowiedzi dotyczących projektu, taka ustawa jest potrzebna, bo uczelnie – zdominowane, jak uważa Przemysław Czarnek, przez liberalny światopogląd - blokują niektórym środowiskom możliwość organizowania konferencji czy spotkań...

Powtórzę to jeszcze raz – uczelnie nie są od tego, by być forum wolności słowa i zajmować się stwarzaniem warunków do głoszenia nienaukowych treści. Nie uważam np., by uniwersytet był zobowiązany do wynajmowania sali na konferencję zwolenników teorii płaskiej Ziemi, ani zezwalać swoim jednostkom na organizowanie czy współorganizowanie takich konferencji. Uczelnia ma pełne prawo, a czasem wręcz obowiązek odmówić, żeby nie narażać na szwank swojej wiarygodności. Organizator takiej konferencji może swoją prawdę objawioną, która nie jest prawdą naukową, głosić przecież w dowolnym miejscu, niekoniecznie na terenie uniwersytetu.

Zgadzam się jednak ze wspomnianą już opinią prof. Brzezińskiego, że projekt ten zmierza właśnie do tego, by osoby lub organizacje głoszące pseudonaukowe poglądy miały prawo w większym stopniu zaznaczać swoją obecność na terenie uniwersytetu, co stworzyłoby im możliwość podniesienia swoich poglądów do rangi naukowej. Inną sytuacją jest, gdy organizacja takiego spotkania to efekt zainteresowań, choćby swoiście folklorystycznych, studentów lub doktorantów. W obrębie uczelni mają prawo działać uczelniane organizacje studenckie i doktoranckie. I to nie tylko naukowe, ale np. sportowe czy kulturalne – jeżeli tylko studenci chcą, również stowarzyszenie płaskiej Ziemi. Należy jednak pamiętać, że nie wynika to z wolności nauki, a z realizacji prawa studentów do zrzeszania się – a wszelką odpowiedzialność za spotkanie z platygeanistą bierze na siebie dana organizacja uczelniana, nie uczelnia (chyba że organizacja narusza przepisy prawa lub postanowienia wewnętrznych regulacji uczelni).

 

A co z dydaktyką? Powiedzmy, że na wydziale geologii ktoś chce uczyć studentów wieku Ziemi na podstawie Biblii...

Szczerze mówiąc, trochę nie wierzę, by było w tym zakresie większe zagrożenie. Gdyby nauczyciel akademicki głosił takie treści, to studenci po prostu wyszliby z wykładu. No, może po uprzednim potraktowaniu tego jako ciekawostki i odpowiednika kabaretu, w kolejnym roku nikt by się na taki przedmiot nie zapisał. Nie zapominajmy też, że uczelnia nie ma obowiązku zatrudniać osoby, która takie poglądy głosi. Pojawiłyby się skargi, prawdopodobnie skończyłoby się negatywną oceną okresową i zwolnieniem. Należy pamiętać, że pracowników uczelni obowiązują w pierwszej kolejności przepisy Prawa o szkolnictwie wyższym i nauce, nie zaś Kodeks Pracy.

Oczywiście, możliwe jest też korzystanie z drogi postępowania dyscyplinarnego i wtedy faktycznie sprawę będzie rozstrzygać ministerialna komisja, ale w przypadku głoszenia nienaukowych teorii na zajęciach nie tylko możliwy, ale wskazany jest inny rodzaj reakcji. Uważam, że od tego jest prawo pracy, bo deliktem dyscyplinarnym nie może być to, co nie jest jednocześnie naruszeniem prawa. A żaden przepis nie zabrania mówić, że Ziemia jest płaska.

Natomiast obowiązkiem nauczyciela akademickiego jest przedstawianie – zgodnie z zasadą wolności badań naukowych – tego, co jest dostatecznie ugruntowane w nauce, i ucząc studentów treści, które nie spełniają tego standardu, narusza on obowiązki pracownicze. Odrębną kwestię stanowi wyrażanie przez nauczycieli akademickich poglądów naruszających prawo przedmiotowe lub prawa podmiotowe, np. przez mowę nienawiści – na uczelni, w tym w toku nauczania, gdzie jest to jednak zarazem naruszeniem obowiązków pracowniczych, lub poza nią, gdzie mowa nienawiści stanowi rażące naruszenie wolności słowa. To może być podstawą do postępowania dyscyplinarnego jako jednocześnie czyn uchybiający obowiązkom nauczyciela akademickiego lub godności zawodu nauczyciela akademickiego w rozumieniu Prawa o szkolnictwie wyższym i nauce, niemający zarazem nic wspólnego z „wolnością akademicką”.

 

Czy takie przepisy nie odbiją się na renomie naszych uczelni za granicą?

Nie wydaje mi, żeby jakoś specjalnie miało to zaszkodzić wszystkim polskim uczelniom. Mogę się założyć, że wśród 4 tysięcy uniwersytetów i college’ów w USA znajdzie się kilka, na których wykłada się teorię płaskiej Ziemi i nikt przez ten pryzmat nie patrzy np. na Harvard. Nikt poważny nie oceni nauki w Polsce – a mamy coś do powiedzenia w fizyce, matematyce, biologii, filozofii analitycznej, czy historii – na podstawie tego, co ktoś gdzieś palnie, czy napisze, do tego najprawdopodobniej tylko po polsku.

Co najwyżej z niektórymi instytucjami, o ile będą kolebkami takiego folkloru i w ich nauce w rozumieniu podmiotowym i instytucjonalnym nie będzie tym samym nauki, nikt nie będzie chciał rozmawiać. Na renomę pracuje się latami, dekadami. Renomę można oczywiście stracić, ale najpierw trzeba ją mieć, a z tym, jak wiadomo, nie jest generalnie najlepiej, co stanowi już jednak całkiem osobny temat.